Nie ukrywam, że obcowanie z wczesną wersją trzeciej odsłony serii Baldur’s Gate było dla mnie pewnym rozczarowaniem. Owszem, jest to tytuł bardzo zaawansowany technologicznie, cieszący rozbudową mechanik rozgrywki, jak też cieszący oczy, ale… brakowało mi w nim magii pierwowzoru (o ile za takowy uznać dzieła Black Isle a nie serię Divinity), a więcej frajdy uświadczałem chociażby przy obcowaniu z Pillars of Eternity. Z radością przyjąłem więc wiadomość o pracach nad Solastą, która niedawno doczekała się swej oficjalnej premiery. Czy jest ona w stanie równać się tyleż ze słynnymi poprzednikami, co i obecnym konkurentem od studia Larian?
Niemałą frajdę już na samym początku sprawia proces kreacji własnej postaci, zakorzeniony w systemie
Dungeons & Dragons, acz niestety bez oficjalnych praw do korzystania zeń. Twórcy jednak starali się ów feler przekuć w atut, mogli bowiem wykazać pewną swobodę, z której jednak nie korzystali zbyt śmiało, lecz minimalizmu nie sposób im zarzucić. Jak rzadko kiedy, okazuje się, że z reguły tylko ornamentacyjne wybory w zakresie pochodzenia postaci bądź języków, którymi ona włada, okazują się mieć fabularne przełożenie.
|
Dzięki Ci wielkie, Panie Pratchett, za chleb krasnoludów!
|
Muszę przyznać, iż autentycznie oczarował mnie samouczek omawianej produkcji, tj. sposób, w jaki został zintegrowany z główną opowieścią. Nasze wykreowane postacie raczą się bowiem zupami chmielowymi w tawernie (klasyk nad klasyki!) i opowiadają sobie swoje wcześniejsze przygody – i wtedy gracz przejmuje nad nimi kontrolę odtwarzając ów przebieg wypadków, oswajając się z kolejnymi mechanikami. Jest niebanalnie, jest nienudnie, jest edukacyjnie. Można? Można!
Akcja gry rozgrywa się w typowym uniwersum fantasy – niestety nie jest to Faerûn, ale siłą rzeczy trochę go przypomina. Przed wiekami było ono zdominowane przez elfie imperium o nazwie Manacalon, które jednak uświadczyło tajemniczego Kataklizmu o niemal zapomnianej już współcześnie naturze. Pozostałości po nim są jednak wciąż obiektem zainteresowania – oraz pożądania – ze strony różnorakich śmiałków, my zaś mamy zbadać losy jednej z takowych ekspedycji, która nie wróciła…
|
Na Tinderze szanse nie byłyby zbyt wielkie, ale na bezrybiu...
|
Oprócz wątku głównego podczas rozgrywki dane nam będzie zmierzyć się z kilkunastoma zadaniami pobocznymi – trzeba przyznać, iż nie jest to zbyt imponująca liczba, lecz z kolei podkreślić należy, iż niemal każde z nich zostało starannie dopieszczone. Nie czekają nas wyzwania w postaci „ubij szczury”, przeciwnie, często będziemy musieli się zmagać z różnymi łamigłówkami, czasami o środowiskowym charakterze, chwilami wymagających stosownego rozstawienia drużyny itp. – trudno którekolwiek z nich uznać za skrajnie nowatorskie bądź zapadające na dłużej w pamięć, nie trącą one jednak również banałem.
Poszczególne lokacje eksplorujemy w czasie rzeczywistym, w chwili jednak rozpoczęcia konfliktu walkę przyjdzie nam jednak toczyć w turach – ech, a początkowo tak się rozmarzyłem o aktywnej pauzie… Tu zresztą ujawnia się bodaj jeden z największych atutów gry, albowiem korzystając ze stosownych czarów bądź artefaktów możemy poruszać się nawet po ścianach bądź latać (acz to samo dotyczy niektórych przeciwników), w konsekwencji czego wiele starć można rozstrzygnąć na szereg różnych sposobów. Owszem, niektóre z nich z uwagi na strukturę lokacji i/lub specyfikę przeciwnika wymuszają pewne rozwiązania (np. preferencja walki dystansowej bądź zarzucenie korzystania z magii), lecz z reguły i tak pozostawiając kilka alternatyw. Nazwa deweloperów naprawdę nie jest tu przypadkowa ani na wyrost!
|
CRPG fantasy bez smoka się nie liczy!
|
Po pewnym czasie rzuca się jednak w oczy stosunkowa skromność liczby tak dostępnych do odwiedzenia miejsc, jak też przeciwników, z którymi dane nam będzie się zmierzyć. Nie dajcie się zwieść chociażby screenshotom z mapą świata gry – większość z jej obszarów nigdy nie zostanie przez nas odwiedzona, bo po prostu fabuła nie umieści na nich żadnej lokacji „szczegółowej”, ku której moglibyśmy się udać.
Solasta: Crown of the Magister - recenzja
|
|
|
| 1 | 2 | następna >>
|