Zaliczam się do osób, które bez skrępowania mogą stwierdzić, że miały szczęśliwe dzieciństwo, i to świadomie, mając na uwadze również nieco bardziej pochmurne dni. Spośród setek przyczyn tego stanu może dalekim od, ale niepomijalnym pod względem wagi jest fakt swego rodzaju złotej epoki rozrywki wideo, która przypadła na te lata. Bynajmniej daleki jestem od utyskiwania nad współczesnością, ale mimo wszystko takie Torment: Tides of Numenéra okazało się nie być kolejnym Planescape: Torment, a Pillars of Eternity było jednak pozycją mniejszą od pierwszego Baldur’s Gate. Niemniej były to pozycje godne uwagi, tak że z niemałymi nadziejami wyglądałem możliwości powrotu do Jelenioborza? Czy było warto?
|
To niekoniecznie jest gra dla dzieci
|
Nie warto! Ale bynajmniej nie dlatego, że gra jest kiepska – jej jakości zostanie bowiem poświęconych jeszcze wiele dalszych akapitów – lecz z uwagi na prosty fakt, że Los i decyzje bogów (w osobach deweloperów) rzucają nas hen daleko od dobrze już znanego nam regionu. Caed Nua runęło w gruzy (świętokradztwo!), my zaś budzimy się osamotnieni i świadomi marności wszystkich swych dotychczasowych zabiegów.
Przyznaję, że tego rodzaju zabieg wywołał u mnie dość intensywne skojarzenia z drugą odsłoną
Wrót Baldura, które bynajmniej nie pozwalały odwiedzić tegoż miasta – podobnie jest również w przypadku sequelu
Filarów Wieczności, które również rzucają nas na zupełnie inny kraniec uniwersum.
|
Astrolabium wiruje, kręci się
|
Tego rodzaju skojarzeń zresztą nie sposób ominąć, widać bowiem, że autorzy niewątpliwie wzorowali się na legendarnej serii
Black Isle, czasami niemal wprost podprowadzając pomysły (jak dla przykładu dzielnica świątynna z Athkathli), lecz na szczęście zachowali oni dalece posuniętą autonomię, tak że Aloth byłby z nich zadowolony.
Mimo wszystko jest to jednak pozycja budżetowa, wciąż w niemałym stopniu sfinansowana z wykorzystaniem idei crowdfundingu – trzeba pamiętać, że twórcy nie mogli się pochwalić wielkim finansowaniem właściwym chociażby dla erpeegów
Bethesdy czy wspomnianych wyżej produkcji działających w oparciu o silnik Infinity. W konsekwencji czasami natkniemy się na pozłotę, skrywającą potiomkinowską pustkę – podzielam
zarzut Wojmana, że większość lokacji obiecuje więcej niż w istocie oferuje (choć bynajmniej nie jest tragicznie), brakuje też mechaniki losowo generowanych questów, świat przez nas eksplorowany bynajmniej nie żyje własnym życiem.
|
I Ty możesz być Indianą Jonesem!
|
Deweloperzy okazali się jednak całkiem kreatywni w zakresie ograniczonych środków. Największą nowością jest osadzenie rozgrywki w wyspiarskim światku inspirowanym po trosze Ocenią, po trosze Karaibami, co sprawia, że nie tyle żegluga będzie nierzadkim zjawiskiem, lecz w istocie będzie stanowiła immanentny element zabawy. Będziemy więc dorabiali się kolejnych statków, werbować doń załogę i nią zarządzać (uwaga! marynarze muszą jeść i pić, a i za bezdurno nie robią!) – no i toczyć morskie starcia – także (choć niekoniecznie) w trybie taktycznym – z piratami… bądź samemu oddać się korsarskiej profesji.
Pillars of Eternity II: Deadfire - recenzja
|
|
|
| 1 | 2 | następna >>
|