Wydawnictwo DC zwykło pozostawać nieco w cieniu bardziej znanego Marvela, z którym zresztą nieraz zwykło być utożsamiane, by nie rzec, iż wrzucane do jednego worka. Wbrew pozorom i uogólnieniom skala różnic między tymi podmiotami nie jest jednak bagatelna – z pewnością księgowi pierwszego z nich nieraz odczuwali zazdrość na widok słupków przychodowych swych konkurentów, widzowie ekranizacji jednak zazwyczaj z większym uznaniem odnosili się dzieł traktujących o herosach (bądź ich protagonistach) spod dwuliterowego loga. Czy tegoroczny „The Batman” wpisuje się choćby w ostatni ze wspomnianych trendów?
Postać Człowieka-Nietoperza zalicza się do najczęściej ekranizowanych w historii obu ekranów i niewątpliwie już choćby częściowo przeniknęła do kodu kulturowego licznych współczesnych społeczeństw. Co więcej, dotyczy to zwłaszcza jej „ruchomych” odsłon, wątki istotne dla komiksów, lecz zaniechane przez scenarzystów i reżyserów zwykły być nieznane. W konsekwencji największym wyzwaniem stojącym przed Mattem Reevesem i Peterem Craigiem było zajęcie pewnego stanowiska wobec poprzedników, jak też graficznego pierwowzoru.
Ich odpowiedź okazała się dość prosta, a zarazem najlepsza z możliwych – otóż dokonali oni zupełnego odcięcia się od uznanych obrazów Tima Burtona czy Christophera Nolana, nie wspominając o kiczu Joela Schumachera i mu podobnych. Zarazem jednak pozostali oni świadomi, że sięganie po oryginalne komiksowe wątki byłoby ślepą uliczką, w konsekwencji czego dokonali oni reinterpretacji szeregu z nich. Nie wszystkich, rzecz jasna, niezmienny (choć lekko zmodyfikowany) pozostał „mit założycielski” Bruce’a Wayne’a, lecz już choćby osoba głównego adwersarza, choć znana nie tylko fanom uniwersum, jest jednak nową jakością, bardziej przywodzącą na myśl
Jokera w wersji Joaquina Phoenixa, niźli chociażby przeciwników Christiana Bale’a, o karykaturze w wykonaniu Jima Carrey’a nie wspominając.
Co ciekawe, przynajmniej kilkukrotnie nie mogłem się pozbyć wrażenia, iż twórcy
„The Batman” nie tylko zapoznali się, lecz i czerpali z rynku gier, a mianowicie
przygodówkowej dylogii studia Telltale, tak w zakresie samej konceptu restartu, jak i jego wykonania. W najlepszym razie można jednak mówić wyłącznie o inspiracji.
Odwołanie się do ostatniej wizji Todda Phillipsa jest zaś tym sensowniejsze, iż oba obrazy łączy ze sobą niezwykle ponura, w najlepszym razie beżowo-sepiowa stylistyka i dość depresyjna atmosfera. Uczciwie pisząc nie jestem w stanie sobie przypomnieć niemal żadnej sceny, która obejmowałaby jakiekolwiek ujęcie wypełnione słońcem, a przynajmniej przyjemnym w odbiorze sztucznym światłem. To niemałe osiągnięcie jak na film, któremu raptem kilku minut brakuje do trzech godzin.
Najmniejszego sensownego zarzutu nie można również postawić grze aktorskiej.
Robert Pattinson jakoś nigdy nie zaliczał się do moich ulubieńców (żeby nie było, mój stosunek wobec niego był letni, bez żadnych negatywnym podtekstów), tymczasem śmiem twierdzić, że o ile jako Bruce Wayne ustępuje pola wspomnianemu Bale’owi czy Michaelowi Keatonowi, o tyle jego zamaskowana postać właśnie rozsiadła się na tronie. Nie przytłacza on jednak obrazu tak jak choćby Heath Ledger, jego partnerzy i partnerka stają na wysokości zadania.
„The Batman” nie jest arcydziełem zupełnie wolnym od wad, lecz ich szersze eksponowanie stanowiłoby jednak zaburzenie obrazu całości. Największe zastrzeżenia mam jednak wobec samego tytułu, który będzie w przyszłości wymagał uzupełnień z odwołaniami do osób odtwórcy głównej roli, reżysera bądź choćby roku premiery, podczas gdy ze wszech miar zasługuje on na rolę samodzielnego punktu odniesienia. To najlepsza filmowa opowieść o Człowieku-Nietoperzu jak dotychczas, a konkurencja jednak była niebagatelna.
|
Autor: Klemens
|
|
|