Często posługujemy się określeniem globalizacji mając na myśli tak naprawdę amerykanizację, ewentualnie anglosasyzację. Przywykliśmy do tego, iż główni bohaterowie muszą posługiwać się angielszczyzną i właściwe dla niej idiomy oraz frazeologizmy traktować w kategoriach uniwersalnych. Podobnie rzecz się ma z ichniejszym dorobkiem kulturalnym czy cywilizacyjnym – choć też przyznam szczerze, że zawsze mą irytację wzbudzał fakt, że polscy translatorzy z uporem wartym lepszej sprawy zwykli przekładać „jankeskie” stopy czy „fahrenheity” na sèvresko-swojskie metry czy celsiusze (ok, wiem, wiem, jak Sèvres, to powinny być kelwiny). Ale urokiem rzeczonej globalizacji jest również łatwość, z jaką można zapoznać się z sci-fi rodem z (południowej) Korei.
„Space Sweepers” jako tytuł może nie wzbudza skojarzeń z tym dalekowschodnim półwyspem (jest to zresztą tytuł „oszlifowany” pod okcydentalnego widza, w oryginale mamy bowiem do czynienia z
„승리호”, co zresztą ma inne znaczenie od angielskiego przekładu), ale jest tworem ze wszech miar lokalnym – powiedzmy sobie wprost: nazwiska reżysera
Jo Sung-hee czy odtwórców głównych ról w osobach
Song Joong-ki,
Kim Tae-ri,
Jin Seon-kyu czy
Yoo Hae-jin niemal u żadnego polskiego widza nie wzbudzą jakichkolwiek skojarzeń.
Nie dajmy się jednak zwieść czy przestraszyć wizją wymuszonej niszowością budżetowości – mamy do czynienia z absolutnie pełnoprawnym blockbusterem, którego netflixowa premiera stanowi skutek pandemijnego zamknięcia kin na świecie i owoc finansowo brutalnej konieczności, do której przywiedzeni zostali producenci.
Omawiany film został stworzony z niewątpliwym rozmachem, bez jakiegokolwiek krępowania się na jakimkolwiek tle. O ile pierwsze sceny są dość „surowe”, przywodząc na myśl ujęcia właściwe dla
„Blade Runnera 2049”, o tyle dosłownie po kilkudziesięciu sekundach widz raczony jest ujęciami, których nie powstydziłyby się najnowsze odsłony gwiezdnowojennego cyklu – choć pod względem estetyki dziełu Koreańczyków bliżej chyba do drugiej trylogii
Lucasa z przełomu tysiącleci.
O dziwo jednak scenariusz nie stanowi li tylko pretekstu do epatowania widza kolejnymi smakołykami z koszyczka speców od CGI (choć takowych łakoci film ten oferuje absolutne mnóstwo, czasami aż w przesadnym i zbyt dynamicznym stężeniu), poszczególne postacie nie są płaskie i niemal każda z nich dzierży własną historię, a odtwórcy nie tylko głównych ról mieli okazję do wykazania się. Mało tego, niejedna scena potrafi zapaść w pamięć. No, przynajmniej do następnego dnia po seansie.
Oczywiście nie oznacza to, iż
„Space Sweepers” fabularnie urasta do miana arcydzieła z aspiracjami do kanonu, miłośników wszelakich
„Interstellarów” czy
„Odysei kosmicznych” muszę rozczarować – wielokrotnie natkniemy się na mnóstwo nielogiczności czy wręcz absurdów, których doskonałym podsumowaniem jest zresztą sam finał, ale Koreańczykom przynajmniej nie można odmówić, iż próbowali nie popadać w banał.
„Space Sweepers” to space opera pełną gębą, oferująca w ciągu nieco ponad dwóch godzin więcej sensu i świeżości niż cała disneyowska trylogia z Mocą oraz Jedi w tle. Im bardziej byliście rozczarowani ostatnimi
przygodami Ren czy Finna, tym bardziej zostaniecie ujęci przez przygody Tae-ho, Tygrysa Parka czy Blaszki.
|
Autor: Klemens
|
|
|