Od premiery pierwszej odsłony opowieści o Indianie Jonesie minęły już ponad cztery dekady – w konsekwencji nie sposób się dziwić, że cykl ten tak naprawdę ukształtował wiele wyobrażeń kolejnych pokoleń, jak też stał się źródłem wielu ikon popkultury. Czy jednak po tak długim okresie jest on w stanie zaoferować cokolwiek nowego?
„Artefakt Przeznaczenia” rozpoczyna się tak, jakby przez te dziesięciolecia nic się nie zmieniło – młody
Harrison Ford z impetem i swadą rozprawia się z dziesiątkami kolejnych nazistów na tle wysoce atrakcyjnych plenerów, wszystko to zaś z tajemniczymi i nadnaturalnymi reliktami w tle. Jeśli ktoś miał wątpliwości co do potęgi technologii deepfake i jej perspektyw, to powinien się ich błyskawicznie wyzbyć – to ewidentna przyszłość.
Później zaś Indy budzi się starym ramolem, pozostaje mu zaś uświadamiać sobie przemijalność chwały, jak też własną zramolałą nieprzystawalność do współczesności. To coraz częstsze posunięcie współczesnych scenarzystów, czasami całkiem udane (a nawet
ocierające się o wybitność), przy innych jednak
dość wymuszone.
Niestety w przypadku
„Artefaktu” mamy do czynienia z drugim przypadkiem, autorzy nie odważyli się na jakiekolwiek pogłębienie treści czy choćby konstrukcji głównego bohatera, przeciwnie, ich odpowiedzią na chwile zadumy jest erupcja scen akcji prezentowanych ze zmieniających się w dyskotekowym tempie ujęć, w trakcie których główny bohater nie tylko wykazuje się istną nieśmiertelnością, co również witalnością, której nie powstydziłby się przed dekadami. Już w
„Kryształtowej Czaszce” Indiana sprawiał wrażenie starszego człowieka – widać twórcy wycięli ważną scenę zażycia przez Archetyp Archeologa jakiegoś serum ibiszyzacji…
W filmie niemal kompletnie brakuje również często niedocenianych, a jednakże istotnych dla cyklu scen „umysłowych”, polegających na rozwiązywaniu zagadek. W przypadku
„Artefaktu” trudno nie pozbyć się wrażenia, że zaimplementowane zostały one niejako na siłę, a pretensjonalność „niezwykłości” jest szczególnie namacalna (choć jeden z końcowych konceptów akurat jest całkiem „fikuśny”).
Podobnie rzecz się ma z licznymi easter eggami czy mrugnięciami oka do przeszłości. W filmie zetkniemy się z niejedną autoparodią, a sceny z
Johnem Rhys-Daviesem czy
Karen Allen charakteryzują się potencjałem, który jednak zostaje zmarnotrawiony poprzez sprowadzenie ich do cameo. Coś dla fanów, lecz zbanalizowane.
„Indiana Jones i Artefakt Przeznaczenia” oglądałem w towarzystwie osoby, która nigdy nie miała do czynienia z jakąkolwiek odsłoną cyklu (tak, istnieją takie osoby!). Jej pierwsza reakcja na seans sprowadzała się do hasła „porównując, to James Bond to słabiak” – tylko czy tego rodzaju kina naprawdę oczekiwali widzowie?
|
Autor: Klemens
|
|
|