Długa Ziemia stoi otworem. Ludzkość rozprzestrzeniła się po niezliczonych światach, a flotylle sterowców łączą je, wspomagając wyprawy badawcze, wymianę handlową i rozwój kultury. Jednak gdy cała ludzkość kształtuje Długą Ziemię, ona sama też wpływa na ludzi. A zbliża się punkt kolizji kilku ważnych kryzysów.
Ponad milion kroków od oryginalnej Ziemi Podstawowej, wyrasta nowa Ameryka – młody naród, który dość ma słuchania Podstawowego Rządu.
Trolle – pełne gracji stworzenia obdarzone świadomością zbiorową, których pieśń rozbrzmiewała kiedyś na całej Długiej Ziemi – wobec niepowstrzymanego marszu ludzkości zaczynają milknąć... i znikają.
To Joshua Valienté, który – w towarzystwie wszechwiedzącej istoty znanej jako Lobsang – przed laty zbadał te równoległe światy. I do Joshuy Valienté Długa Ziemia zwraca się teraz o pomoc. Ponieważ pojawia się całkiem realna groźba wojny...
...wojny, jakiej ludzkość jeszcze nie prowadziła.
Wiele lat musiała dręczyć duszę i sny
Terry’ego Pratchetta wizja światów alternatywnych, (z reguły) podobnych, lecz pozbawionych zasadniczego czynnika w postaci ludzkości, skoro kilka dekad po swoim opowiadaniu (wydanym na naszym rynku w
„Mgnieniach ekranu”) powrócił do niej, przy zapewne niemałej pomocy
Stephena Baxtera, w
„Długiej Ziemi”. Jak to jednak bywa, gdzie jest ludzkość, tam też pojawia się i wojna.
Od razu jednak muszę przestrzec – miłośnicy różnorakich wizji batalistycznych poczują się srodze zawiedzeni, albowiem w „Długiej wojnie” nie uświadczymy takowych. Wojny bowiem rozgrywają się nie tylko na polach bitew z rozciągniętymi drutem kolczastym i zrytymi nawałą artyleryjską, lecz także, w clausewitzowskim duchu, w zaciszu gabinetów politycznych, kancelarii księgowych, świątyniach i laboratoriach naukowych.
Autorzy chętnie drażnią się z pewnymi utartymi kliszami, czyniąc postaciami pozytywnymi zdeklarowanych ateistów, jak też anglikańskich pastorów czy katolickie zakonnice, lesbijki, jak też osoby niewątpliwie heteroseksualne, mężczyzn oraz kobiety. Tylko zło ma zawsze tę samą twarz, a mianowicie facjatę głupoty.
Akcja powieści rozgrywa się około 10 lat po wydarzeniach przedstawionych w pierwszej części cyklu, zaś jej zakończenie, jakkolwiek bynajmniej nie cliffhangerowe, rodzi więcej niźli tylko nadzieję na kontynuację. Paradoksalnie to ono właśnie jednak jest najbardziej kliszowe, nietrudno tu bowiem dostrzec chociażby powtarzania wątków właściwych dla
„Pieśni czasu” Iana MacLeoda.
Pewną przesadą jest także fakt, że wciąż mamy do czynienia z wszystkimi postaciami (choć nie tylko z nimi) właściwymi dla poprzedniczki, zważywszy na fakt, iż niektóre z nich pozostawały wtedy na skraju śmierci bądź wychodziły jej naprzeciw.
Wciąż się zastanawiam, na ile jest to książka
Baxtera, na ile zaś
Pratchetta. Biorąc pod uwagę fakt, że ukazała się ona tak szybko po
„Długiej Ziemi” – wobec już pewnej niemocy tego ostatniego wskazywałoby to na przeważającą rolę pierwszego z Brytyjczyków. Z drugiej strony jednak, wciąż raczeni jesteśmy zbitkami erudycyjno-humorystycznymi właściwymi dla drugiego z nich.
„Długa wojna” okazała się lekturą zaskakująco przyjemną, mimo że jej tytuł zdawał się obiecywać niżej podpisanemu miłośnikowi historii, strategii i batalistyki czym innym, niźli ten się spodziewał sięgając po nią. Nazwisko
Pratchetta nigdy nie służyło (wyłącznie) sięgnięciu do kieszeni konsumenta, zawsze zaś gwarantowało także wysoką jakość – i tak zostało do chwili obecnej.
|
Autor: Klemens
|
|
|