Świat nieuchronnie zmierza ku Tarmon Gai'don, Ostatniej Bitwie. Na północy rozpoczyna się ofensywa armii Cienia, hordom trolloków dowodzonych przez Myrddraale przeciwstawiają się, wciąż rozproszone, siły Światłości - Lan Mandragoran wznosi sztandar upadłego Malkier, Rodel Ituralde dowodzi desperacką i krwawą obroną Maradon. Choć Rand al'Thor, Smok Odrodzony, przeżył duchowy przełom, który zwiastuje nadzieję dla świata, wciąż ma przed sobą ogromną pracę do wykonania: militarną i polityczną. Egwene al'Vere zabiega o wielki sojusz królestw, niekoniecznie jednak w zgodzie z planami Randa, równocześnie musi zmagać się z wrogiem wewnętrznym, którym są Czarne Ajah kierowane przez Przeklętą Mesaanę ukrywającą się w Białej Wieży. Elayne Trakand umacnia władzę nad Caemlyn i sąsiednimi królestwami. Mat Cauthon staje wreszcie twarzą w twarz z prześladującym go gholam, a rozprawiwszy się z nim, rusza na straceńczą wyprawę do Wieży Ghenjei, żeby uwolnić przetrzymywaną tam Moiraine. Armia Perrina Aybary rośnie w siłę, ale on sam musi się zmierzyć w Świecie Snów z tajemniczym mordercą wilków. Tymczasem na południu wciąż trwa ofensywa Seanchan, a ich Imperatorowa snuje własne plany. Wedle Proroctw wkrótce ma się wszystko rozstrzygnąć...
Długo przyszło nam czekać na tłumaczenie kolejnej – już przedostatniej – odsłony
cyklu ś.p.
Roberta Jordana, a oczekiwanie było tym bardziej dotkliwe, że już za Oceanem nastąpiła premiera ostatniego tomu. Niemniej chwila ta wreszcie nastąpiła, a pierwszym znakiem wynagradzającym oczekiwanie jest objętość przedmiotowej pozycji, liczącej sobie grupo ponad 1100 stron.
Trochę czasu potrafi zabrać przypomnienie sobie dotychczasowych wydarzeń, w czym zresztą po trosze pomocny jest krótki słowniczek umieszczony na końcu książki (żeby tylko sobie zdać świadomość o jego istnieniu przed dotarciem doń wraz z rozwojem fabuły). Ale jako że to i tak mało, wielce pomocny jest tu także prolog, liczący sobie, a jakże, ponad 50 stron…
„Bastiony mroku” w równej mierze koncentrują się na wszystkich dotychczasowych postaciach - wyróżniony jest choćby Perrin Aybara, najmniej uwagi poświęcono zaś Nynaeve oraz Aviendhie, mniej też niż dotychczas będzie mojego (ale z pewnością nie tylko) ulubieńca, czyli Matowi Cauthonowi. W przypadku tego ostatniego „mniej” nie znaczy jednak „mało” – niech wymowną będzie choćby ta okoliczność, iż to on (między innymi) widnieje na okładce.
Swego rodzaju żartem
Brandona Sandersona (kończącego myśl
Roberta Jordana) był chyba jednak sam tytuł książki – otóż wspomniane w nim bastiony mieszczą się w Imperium Seanchan, któremu poświęcony został w przedmiotowej pozycji raptem promil jej objętości.
Powoli domykają się wątki, z którymi czytelnik zmagał się od już całkiem dawna, niektóre wszakże w dość dla mnie sztuczny i nieprzekonujący sposób są przeciągane, jak choćby motyw M’Haela i Czarnej Wieży, który pewnie w detalach okaże się, a jakże, zaskakujący, niemniej jeśli idzie o samą esencję już od dawna jest czytelny.
Objętość książki tłumaczyłaby pewne usterki w tłumaczeniu gdyby nie fakt, jak długo powstawało te ostatnie. W konsekwencji różne „Slayery” obok „Zabójców” czy inne „skyfishery” potrafią razić, ale to i tak jest mało zważywszy na dość częste mylenie przez tłumacza osób Egwene i Eleyne – nie można tego określić innym mianem niż niedbalstwa. Obrazu nie poprawiają także stosunkowo częste literówki.
„Bastiony mroku” pochłonęły mnie – tak ze względu na swoją rozkoszną objętość, jak też i literacką jakość. Mimo powyższego kręcenia nosem i licznych postękiwań stanowią godną pozycję i nijak nie sposób im zarzucić obniżania lotów serii, która nieodmiennie szybuje niezwykle wysoko.
|
Autor: Klemens
|
|
|