Minęły wieki od kolejnego zniszczenia Ziemi na końcu poprzedniej części przygód Artura Denta & Co. Artur jest wiekowym starcem, dożywającym swych dni na odludnej wyspie na dalekiej planecie, Tricia alias Trillian Astra została jedną z najsławniejszych dziennikarek we wszechświecie, ich córka, Random Dent, doczekała się stanowiska prezydent Galaktyki, a Ford Prefect jak to Ford Prefect – używa życia.
Cykl zainicjowany przez
„Autostopem przez Galaktykę” odniósł ogromny sukces, przeżywając swego autora i zdobywając miłośników wśród następnych pokoleń. Naturalną koleją rzeczy – przynajmniej na gruncie procesu wydawniczego – jest powstawanie dzieł „pozagrobowych”, bazujących na oryginalnych przemyśleniach czy konceptach pierwotnego twórcy, tak naprawdę jednak mających znacznie więcej wspólnego z osobą pojawiającą się po przecinku (choć w przypadku rzeczonego wydania mimo wszystko z uwagi na wielkość czcionki wysuniętą na plan pierwszy).
Pierwszą cechą nowej pozycji rzucającą się w oczy jest jego objętość – znacząco większa niż w przypadku poprzedniczek. Oczywiście tego rodzaju okoliczność uczciwy recenzent wskazałby (o ile w ogóle) gdzieś w końcowym akapicie, ale, po pierwsze, dotyczyłoby to dzieł o pretensjach ku powadze, nie czyniących z absurdalności dodatkowej wartości, po drugie zaś w istocie jest wysoce wymowne pod kątem oczekiwań związanych z tą książką.
„I jeszcze jedno…” cechuje się bowiem fabułą! Każdorazowo bowiem opowieść snuta na kartach powieści
Douglasa Adamsa stanowiła w istocie li tylko pretekst wobec kolejnych i kolejnych gagów, tak iż czytelnik dość łatwo mógł zapomnieć o głównym wątku, a przynajmniej takowy jawił się jako dość miałki. Niestety, jest ona dość sztampowa, brakuje jej jakiejkolwiek ponadczasowości.
Inna rzecz, że i tak co chwilę jest się atakowanym przez dygresje i dygresje do dygresji, a jakby tego było mało, to nie sposób nie natknąć się na nieco poważniejsze nawiązania wobec kultury Zachodu – i popkultury. Co prawda potrafią one rozbawić, momentami jednak nie sposób nie odnieść wrażenia, iż są one nieco obce duchowi oryginału.
„I jeszcze jedno…” to pozycja, o której jak rzadko kiedy wiele mówi sam tytuł. Pozycja ta stanowi projekcję niewykorzystanych wcześniej pomysłów, przyprawioną własnymi konceptami. I jakkolwiek nie sposób całości odmówić wcale wdzięcznego kształtu, to nie sposób nie zadać sobie pytania, czy aby gdzieś nie została zagubiona dusza oryginału.
|
Autor: Klemens
|
|
|