Lisbeth Salander, dziewczyna, która igrała z ogniem, nigdy w pełni nie odkryła, kto stał za koszmarem jej dzieciństwa. Gdy Holger Palmgren opowiada jej o starych dokumentach, Lisbeth czuje, że nareszcie ma szansę poznać całą prawdę o machinie, która zniszczyła jej rodzinę. Jednak im bliżej jest rozwiązania tajemnicy, tym większe grozi jej niebezpieczeństwo. Wraz z Mikaelem Blomkvistem dotrze tam, gdzie szaleństwo naukowca i brutalne nadużycia władzy splotły się w jedno. Nie wszyscy wyjdą z tego cało.
David Lagercrantz przy okazji
„Co nas nie zabije” sprostał zdecydowanie niełatwemu zadaniu stworzenia kolejnej części cyklu cieszącego się określoną sławą, by nie rzec kultem. Co gorsza, już na starcie miał niejako przeciwko sobie czytelnika, gdyż nie był w stanie zadośćuczynić podstawowemu wymaganiu tegoż – nie był
Stiegiem Larssonem. Prawa i prawidła ekonomii zaś w takiej sytuacji były nieubłagane – musiał on napisać kontynuację.
Trzeba wyraźnie zaznaczyć, iż autor „uciekł” od atmosfery poprzedniej książki, pozostawiając poruszone w niej wątki właściwie nienaruszone. W
„Mężczyźnie, który gonił swój cień” nie uświadczymy demonicznej osoby Camilli, co można zinterpretować na dwa osoby – autor poczuł się na tyle pewnie, że chciał sobie pozostawić punkt wyjścia dla kolejnych odsłon serii, bądź też przeciwnie, obawiał się, iż nie sprosta rozbudzonym oczekiwaniom.
Obawiam się jednak, że tak czy owak czytelnik poczuje pewne rozczarowanie. Wybór dokonany przez szwedzkiego pisarza jest bowiem rejteradą, prawdziwego mistrza pióra – jak i zresztą przedstawiciela każdego innego zawodu – poznać bowiem można po zwieńczeniu całości a nie sposobie początkowego przystąpienia do dzieła. W konsekwencji niby nie wiadomo, czy ma się do czynienia z wirtuozem czy też zręcznym rzemieślnikiem. Jak się zdaje, bardziej prawdopodobny jest drugi wariant.
Sama opowieść jest jednak w sumie dość satysfakcjonująca, mimo że miejscami na tyle przewidywalna, że autor musiał sięgnąć wyżyn nieprawdopodobieństwa, by rozpruciu nie uległa osnowa roztaczającego się przed oczami czytelnika świata. Co gorsza, niektóre wątki sprawiają wrażenie nieukończonych, bynajmniej nie celowo.
David Lagercrantz nie ustrzegł się również pewnych podstawowych grzeszków, jak choćby politycznej poprawności bolesnej aż do szpiku kości. Nie chodzi bynajmniej o to, że nie ma on prawa do swych poglądów, przeciwnie, lecz można odnieść wrażenie, iż lęka się on jakiejkolwiek ich manifestacji, poprzestając na zajęciu pozycji, która winna satysfakcjonować jak najszersze grono odbiorców. Problem w tym, że rzeczywistość nie zawsze chce się dostosować do pragnień i zapatrywań większości.
„Mężczyzna, który gonił swój cień” jest dość „bezpieczną” lekturą – stres towarzyszący nieznajomości bądź zapomnieniu poprzednich części nie objawia się zbyt intensywnie, podobnie jak i inne formy psychicznego dyskomfortu. Obawiam się jednak, iż czytelnicy nie za to pokochali serię
„Millenium”.
|
Autor: Klemens
|
|
|