Science fiction to bardzo rozległy gatunek, który podlega wielu modyfikacjom, usprawnieniom i eksperymentom prowadzonym przez kolejnych to twórców. Już w zeszłym wieku nowy podgatunek SF wprowadził na salony George Orwell książką „Rok 1984”, która opowiadała o totalitarnym mieście pozbawionym wolności i uczuć, gdzie każdy człowiek sterowany był przez system, a całością rządził jeden człowiek, wielki brat, mistrz mistrzów, wszechpotężny władca mający pełną władzę. Orwell stworzył jednak historię bardziej publicystyczno-polityczną, przedstawiającą siłę propagandy, niż pełnoprawną książkę z kategorii akcja/SF. A gdyby wyobrazić sobie pomysł, który zapoczątkował owy „Rok 1984” wymieszany z akcją rodem z kultowego „Łowcy androidów”? Wtedy otrzymamy „Mediapolis”...
Lektura streszczenia książki mogłaby sugerować, że mamy do czynienia z kolejną sztampową historyjką o dotkniętym przez życie rewolucjoniście, który idzie w świat niszczyć i palić tylko po to, aby osiągnąć cel. Nic z tych rzeczy. Nie będzie tu bowiem bohaterów rodem z
„Terminatora” ani historii a'la
„Uniwersalny żołnierz”. Otrzymamy poważną, przytłaczającą historię o sile miłości, poświęceniu, brutalności i śmierci duchowej. Otrzymamy historię, przy której niejeden czytelnik o słabszej psychice będzie w stanie uronić łzę, albowiem śmiało mogę ogłosić
„Mediapolis” najsmutniejszą książką roku 2009, ale zacznijmy od początku.
Historia opowiada nam o wspominanym już twórcy imieniem Abel, który wiedzie spokojne życie. Dzięki swoim niebywałym zdolnościom inżynierskim wyłączył kapłański telewizor czyniąc to tak, aby specjalne systemy monitorujące nie mogły wykryć usterki. Żył więc w spokoju, prowadząc spokojne (na tyle na ile jest możliwe spokojne życie w przedstawionym przez autora mieście), życie starając się za wszelką cenę wspomóc swoją ukochaną Annę. Pisarz już na samym początku ukazuje bohaterów nie jako przereklamowanych herosów, a jako zwierzynę dbającą o swoją skórę, starającą się za wszelką cenę przetrwać każdy najeżony niebezpieczeństwami dzień, za co już na starcie otrzymuje plus za portrety psychologiczne postaci, które nie są ukazywane na samym początku. Każdą z ważniejszych osób bowiem poznajemy w miarę rozwoju akcji, autor zaś pozwala sobie na sprytne manipulowanie opinią czytelnika, co daje się odczuć. Przedstawiani stopniowo ludzie są wykreowani adekwatnie do otaczającej ich rzeczywistości: brudni, wygłodzeni bandyci o paskudnych charakterach, zabijający z zimną krwią zbrodniarze nie ufający nikomu poza swoją bronią. Tego typu ludzie, potrafiący zabić dla samej przyjemności, są wręcz perfekcyjnie wpleceni w linię fabularną, dając całej historii jeszcze brutalniejszy wydźwięk, wydźwięk, który z pewnością nieraz uderzy odbiorcę tak mocno, że ten spojrzy na otoczenie i podziękuje wszystkich siłom pozaziemskim za to, że żyje w stosunkowo normalnych czasach.
„Mediapolis” z pewnością nie jest lekturą przeznaczoną dla młodszych odbiorców. Autor nie poddał się cenzurze i to jest zauważalne na każdym kroku. Brutalnie opisane sceny mordu, pełne krwi i przemocy oraz nieraz obleśne wręcz fragmenty o zabarwieniu erotycznym z jednej strony mogą zniesmaczyć mniej odpornego „widza”, a z drugiej strony współgrają z całokształtem rzeczywistości w jaką się wtapiamy zagłębiając się w kolejny kartki książki i nie można temu zaprzeczyć. Zapewniam, że bez tych nieraz naprawdę niesmacznych wstawek opisywana przeze mnie pozycja straciłaby przynajmniej część swojego niepowtarzalnego uroku, nie zapadając tym samym w pamięć tak dobrze jak robi to teraz.
Czytając najnowszą powieść
Tomasza Kopeckiego nieraz odnosiłem wrażenie, że jest to nie tyle tematyka SF, co historia nieszczęśliwej miłości zamknięta w stalowych regułach totalitaryzmu, gdzie cała ta polityczna otoczka jest tylko wisienką na arcysmacznym torcie, albowiem Abel, główny bohater, nie walczy tu o tzw. „słuszną sprawę”: o wolność czy o to, aby zabić tak znienawidzonego Wielkiego Kapłana. Przez blisko 300 strony śledzimy tak naprawdę przygnębiającą historię walki o miłość, którą mu odebrano, widzimy jego desperację, uczucie i rozpacz jaka towarzyszy podczas wędrówki. Najbardziej zaskakującymi okazują się kartki książki najbliższe końcowi, gdzie stopień smutku drastycznie się zwiększa, gdy poznajemy zakończenie całej historii. Przyznam szczerze, że niektóre wyjaśnienia wprowadziły mnie w wyjątkowo melancholijny nastrój, za co należą się autorowi szczerze gratulacje, ponieważ dawno żadna opowiastka nie targnęła moimi uczuciami tak mocno jak właśnie
„Mediapolis”.
W trakcie kartkowania w/w tytułu nie mogłem się również oprzeć wrażeniu, że czytam uzupełnioną o kilka ważnych tematów pozycję
Orwella. Wszyscy ci, co czytali kultowe dzieło twórcy
„Folwarku zwierzęcego” zdają sobie sprawę z tego, że walka z systemem nie była zbyt wyeksponowana w
„Roku 1984”. W jego „polskiej wersji” (jako że pozwolę sobie tak właśnie nazwać recenzowaną pozycję) zostało spisane wszystko to, co aż się prosiło o spisanie: wszystkie (no, prawie wszystkie) brudy ludzkości, nasze najbardziej przerażające cechy, nieodparta żądza władzy, okrucieństwo i bezwzględność i obłuda zostały tu przedstawione perfekcyjnie (określenie „fantastycznie”, „wspaniale” itp. byłoby tu bynajmniej nie na miejscu), co znacznie podkreśla brutalność tytułu. Autor nie szczędził również wulgaryzmów, z którymi na całe szczęście nie przesadził, dodając do ogromnego kotła ponownie szczyptę realizmu, osiągając tym samym absolutne maksimum.
Oczywiście nie ma róży bez kolców dlatego też z wielkim żalem muszę stwierdzić, że pisarz kilka razy się poślizgnął odbierając tym samym swemu dziełu miano perfekcyjnego. Przede wszystkim chybił z postacią Rufusa, jednego z „konfidentów” policji. Może gdyby to była inna historia, napisana bardziej luźno, to tak bardzo komiczna postać (no bo w końcu jak można nazwać policjanta/technika/amatora nigdy nie strzelającego z broni, a postanawiającego dokonać krwawej zemsty?) by pasowała, natomiast tutaj wygląda to tak jakby chciał on wymusić na nas ironiczny uśmiech, co z pewnością nie należy do zadania całokształtu opowiadanej historii. Przeszkadzały mi również wykrzykniki stawiane „na ślepo”, które nieraz po prostu psuły harmonię dialogów wprowadzając niepotrzebny zamęt.
Zabierając się za czytanie
„Mediapolis” byłem przygotowany na kolejną wyssaną z palca historyjkę przepełnioną okrzykami triumfu, bajecznych pojedynków i happy-endem. Pozytywnie się zdziwiłem, gdy ujrzałem, co tak naprawdę przygotował nam autor. Mamy tu do czynienia z melancholijną opowieścią o niespełnionej miłosci, przedstawioną na tle doprawdy okrutnej rzeczywistości, wymieszaną z przedstawieniem człowieka jako najgorszego śmiecia i skazy na bożym dziele. Pozycja przeznaczona raczej dla ludzi o mocnych nerwach, zapewniam jednak, że Ci nie poczują się zawiedzeni. Gdyby nie kilka błędów psujących końcową opinię, wystawiłbym z czystym sumieniem maksymalne 10, jednak za te kilka kruczków psujących kompozycję najnowsza powieść
Tomka Kopeckiego otrzymuje zasłużoną mocną „ósemkę”.
Plusy:
wyjątkowo realistyczna brutalność
potrafi porządnie szarpnąć emocjami
to nie jest kolejna pustka historyjka
Minusy:
Rufus i jego kompani
no i po co tyle wykrzykników?
|
Autor: Hunter
|
|
|