Młody i sprtytny berliński złodziejaszek niespodziewanie staje się uczestnikiem awantirniczej wyprawy jakby żywcem wziętej z pasjonujących go powieści przygodowych. W doborowym towarzystwie wyrusza w emocjonującą podróż w głąb peruwiańskich Andów, której celem jest odnalezienie legendarnego ludu Pożeraczy Deszczu, któremu może grozić śmiertelne niebezpieczeństwo.
Któryż chłopiec nie marzył o przyszłości pełnej przygód, odkrywania nowych krain i nieznanych ludów oraz gatunków roślin i zwierząt? Który nastolatek nie pragnął odnaleźć skarbu Inków czy zgłębić tajemnice nieodgadnione dla dorosłych? I który by tego nie chciał osiągnąć zaraz-teraz, wręcz bez jakichkolwiek żmudnych przygotowań, bez przesiadywania nad mapami, planowania budżetu i uporczywego wkuwania słówek egzotycznych języków? Takim też chłopcem jest Oskar Wegener, główny bohater książki
Thomasa Thiemeyera zatytułowanej
„Miasto Pożeraczy Deszczu”.
Wspomniana pozycja jest przedstawicielką gatunku wiecznie żywego, acz z reguły zapominanego przez każdego czytelnika wraz z dochodzeniem do lat dojrzałych, a to książek przygodowych, adresowanych do młodego, wyrosłego już z bajek, ale jeszcze niedostatecznie ukształtowanego do odbioru dzieł noblistów miłośnika książek. To fabuła oraz realia, w jakich się rozgrywa, stanowią oś, wokół których krążyć mają myśli i przeżycia czytelnika, kwestię chociażby lotności dialogów czy skomplikowanych postaci odkładając na przyszłość.
Pierwszych kilkadziesiąt pierwszych stron niniejszej pozycji pozwala wzbudzić przypuszczenie, iż jest to swego rodzaju współczesna (niemiecka) wersja przygód Tomka Wilmowskiego, z którym niżej podpisany eksplorował bodaj wszystkie kontynenty w zamierzchłych czasach swego dzieciństwa i wczesnej nastoletniości. Autor bowiem stara się oswoić odbiorcę swej pozycji ze zjawiskami magnetyzmu czy ideą naukowego podejścia do rzeczywistości.
Niestety, wspomniane wrażenie dość szybko jednak ginie, a to ze względu na zbyt chętne sięganie przez
Thiemeyera jednak po zupełnie nienaukowe, wręcz magiczne rekwizyty – magnes okazuje się działać bez względu na odległość, przedstawiciele zupełnie różnych nacji porozumiewają się swobodnie przy użyciu urządzenia tłumaczącego nieznane mu wcześniej języki (a podkreślam, że akcja rozgrywa się pod koniec XIX wieku), poza tym będziemy mieli do czynienia z voodoo, kung fu, telepatią, ogromnymi insektami (autor widać nie zna prostego faktu, iż arytmetyczny wzrost wymiarów wiąże się z wykładniczym wzrostem masy, przez co mrówki o wielkości człowieka nie byłyby w stanie się poruszać, gdyż ich odnóża by się załamywały pod ciężarem ich pancerzy) – trochę to zanadto eklektyczne, nawet w granicach konwencji, a przez co prowadzi do pewnego przesytu.
Na fakt, iż mamy do czynienia z książką adresowaną do młodszego czytelnika wskazuje nie tylko konieczność wyjaśnienia w przypisie, że marka była kiedyś niemiecką walutą, ale również szereg uproszczeń – jak chociażby przy wzajemnym porozumiewaniu się ze sobą osób wywodzących się z zupełnie różnych kultur (by nie wspomnieć o użyciu słowa „okej” przez dziewiętnastowieczną niemiecką pensjonarkę w rozmowie z bynajmniej nie wykształconym językowo rówieśnikiem) czy tajemnicy lotów potomków Inków, której technologia w rzeczywistości wiązałaby się z bardzo dużą nieefektywnością energetyczną. Zaznaczam jednak, że nie może to być czytelnik niedostatecznie dojrzały do idei śmierci czy nieślubnego pochodzenia.
Na odrębny akapit zasługuje warstwa edytorska recenzowanej pozycji. Otóż muszę przyznać, że już stosunkowo dawno temu nie miałem do czynienia z tak starannie wydaną książką. O ile jeszcze można polemizować z gustownością samej okładki (zresztą zaczerpniętą z niemieckiego pierwowzoru), to na uznanie – - tym większe bacząc na niewygórowaną cenę – zasługuje fakt, iż jest ona twarda. Co więcej, jej wewnętrzne strony pokrywają mapy świata z epoki, niezwykle przyjemne dla oka i jak najbardziej odpowiadające tematyce
„Miasta”. Nadto, całość jest zszyta, papier jest dość przyjemny w dotyku, czcionka zaś klasyczna i przyjemnej dla oka wielkości. Pomijam już tę okoliczność, że nie doszukałem się bodaj ani jednego chochlika drukarskiego. Jest to swoisty wzorzec z Sèvres staranności edycji.
„Miasto Pożeraczy Deszczu” nie jest bynajmniej książką złą, nic z tych rzeczy. Jest to raczej pozycja próbująca w sobie połączyć naturalne dla młodego czytelnika zainteresowanie tak literaturą przygodową, co i fantastyczną, czymś w rodzaju przygód Indiana Jonesa niźli serii pióra
Alfreda Szklarskiego. Przy takim podejściu do niej – nie mam wątpliwości, iż nastoletni odkrywca będzie więcej niż usatysfakcjonowany.
|
Autor: Klemens
|
|
|