Ukazanie się „Okaleczonego Boga” zwiastuje koniec 10-letniej przygody z być może najbardziej epicką sagą w dziejach gatunku fantasy. Około 10 tysięcy stron i 3 milionów słów po otworzeniu „Ogrodów Księżyca” z każdą czytaną stroną przekonywałem się, że warto było zaczynać. Choć to przekonanie istniejące we mnie praktycznie od początku lektury owej sagi, a nie od lektury finalnego tomu.
Miałem już okazję na łamach
Sztabu RPG recenzować kilka pozycji Eriksona, w których słodziłem autorowi niemiłosiernie, wyliczając niezrównane zalety jego sagi. Z góry akceptuję i przyjmuję zatem rolę fanboya i ostrzegam, że w recenzji tej - jak i poprzednich - obiektywizmu nie ma co szukać. Choć kwestionowałbym w ogóle samo istnienie „obiektywnych recenzji”. Ale do rzeczy...
Nastrój finałowej książki jest dość smętny - i nie chodzi tu tylko o czytelniczą świadomość, że zbliża się koniec.
Erikson konsekwentnie przez 9 tomów prowadził postaci w kierunku coraz bardziej tragicznych sytuacji, umiejętnie grając na emocjach i oczekiwaniach czytelnika. Ale słowo „gra” jest tu zapewne mocno nieodpowiednie, bo widać przy tym, że autor zostawia na papierze „krew, pot i łzy”. Po drodze wielu bohaterów poległo - zgodnie z nazwą sagi zresztą - i w nieunikniony sposób musi to czekać część spośród nader licznych z obecnych w
„Okaleczonym Bogu” postaci. Te zaś zdają sobie sprawę z ogromu czekających i poświęceń - stąd też dominującymi emocjami są smutek i rezygnacja.
Zaznajomiony z
Eriksonem czytelnik doszedł już zapewne, iż autor jest przeświadczony o tym, że tzw. „moralność społeczna” nie jest w rzeczywistości żadnym drogowskazem i że związane z nią zaślepione trzymanie się tradycji i niechęć do zmian często prowadzą do tragedii. Odrzucając z założenia koncepcje czystego dobra i zła, autor promuje filozofię niosącą pewne echa
Nietzschego. Choć jednak założenia obu panów są podobne, wnioski
Eriksona są daleko bardziej... ludzkie. Zamiast arogancji,
Erikson proponuje współczucie i próbę zrozumienia innych (nawet wrogów). U
Eriksona już w
„Ogrodach Księżyca” zaznaczone jest, iż "nikt nie wierzy w czyste zło".
Tak więc, nazywanie
Eriksona nihilistą jest jednak pewnym błędem, bo o ile nie próbuje on czegokolwiek osłodzić, a wręcz pokazuje ciemne strony człowieka z brutalną szczerością, o tyle przez to wszystko wciąż widzi w człowieku coś wartościowego. Autor potrafi sprawić, że w jednym momencie całym sercem zgadzamy się z argumentami na rzecz całkowitego wytępienia ludzkości, by po kilku stronach wręcz płakać nad wspaniałością, jeśli nie ludzkiego gatunku, to przynajmniej jednostek.
Ostatni tom wiąże ze sobą niezliczoną ilość intryg i wątków. Rzecz jasna, nie wszystkie rzeczy zostały wyjaśnione, pamiętajmy wszak iż świat zbudowane przez
Eriksona i
Esslemonta nie zaczyna się i nie kończy na
„Malazańskiej Księdze.... Tu od początku mamy założenie, iż jesteśmy wrzuceni w środek historii, bo świat nie powstał wczoraj i nie kończy się jutro. I biorąc to pod uwagę, kulminację sagi uważam za nader satysfakcjonującą.
|
Autor: Ajmdemen
|
|
|