Roland i członkowie ka-tet zostają rozdzieleni. Père Callahan toczy swój ostatni bój z wampirami. Susannah jest świadkiem narodzin potwornego Mordreda. Roland i Eddie utknęli w Maine w 1977 roku i pragną połączyć się z resztą grupy. By mogli przetrwać, ktoś musi udać się do Nowego Jorku i zaopiekować czerwoną różą rosnącą na opuszczonej parceli na Manhattanie.
A gdy już uwolnią się od prześladowców, Rolanda wraz z towarzyszami czeka najważniejsze zadanie: najeżona niebezpieczeństwami wyprawa do zamku Karmazynowego Króla. Czy u celu swej wędrówki Roland odnajdzie sens istnienia? Czy kres jego podróży będzie zarazem początkiem?
Każda opowieść, choćby nawet najdłuższa, najbardziej złożona, ma kiedyś swój koniec. A przynajmniej powinna mieć.
Stephen King prowadził swoich bohaterów w kierunku Mrocznej Wieży przez ponad ćwierć wieku, mniej czy bardziej wytrwale. W końcu jednak postanowił on powiedzieć „no i już”. Czy warto było czekać?
Mamy do czynienia z tomem najobszerniejszym, lecz o dziwo amerykańskiemu pisarzowi udało się zachować wartkość właściwą dla (większości)
poprzednich odsłon serii. Akcja nie rozgrywa się jednak na jednym planie, przyjdzie nam obcować tyleż ze sceneriami bardziej „technicznymi”, jak i westernowymi bezkresami.
Inna rzecz, że autor zdaje się chwytać za ogon zbyt wiele srok. Zdaje się on pamiętać o mnóstwie namnożonych przez siebie wątków (choć nie wszystkich) i dąży do ich przekonującego wyjaśnienia – lecz niekoniecznie mu się to udaje. Po części stanowi to chyba efekt późniejszego dorabiania teorii do wcześniejszego pomysłu.
Autor jest jednak nade wszystko świadomy faktu, że zakończenie całości może być postrzegane jako bardziej kontrowersyjne. Jest ono dość umiarkowanie „kingowskie”, sprawia również wrażenie celowo poddającego się interpretacjom i łatwo uwierzyć wcześniejszym przedmowom, w których autor deklarował, iż sam nie ma jego skonkretyzowanej wizji.
„Mroczna wieża” jest lekturą dość przyjemną w odbiorze, niespecjalnie niepokojącą nawet podczas strzelanin czy scenach właściwych raczej dla horrorów. Niestety owo zwieńczenie „opus magnum” pisarza z Maine sprawia raczej wrażenie literackiego fast foodu, niźli wielkiego ukoronowania.
|
Autor: Klemens
|
|
|