Polski widz telewizyjnych wiadomości może poczuć się zdezorientowany wobec doniesień o kryjącym się rzekomo tuż za rogiem niebezpieczeństwem rozpadu państwa belgijskiego, i to nie pod wpływem „tych wrednych imigrantów”, lecz z uwagi na wewnętrzne animozje pomiędzy „odwiecznymi” społecznościami zamieszkującymi ów zakątek na tej ziemi. Niemałą wartością dlań może być więc wgląd w belgijską – flamandzką – duszę, a to za pośrednictwem „Wojny i terpentyny”.
Stefan Hertmans oferuje czytelnikowi swoistą sagę rodzinną, jakkolwiek początkowo zdaje się sugerować, że w istocie jego książka ma tylko jednego bohatera, zaś jego otoczenie pełni funkcję swoistej scenografii, tła kształtującego jego osobowość. Owszem, dziadek-żołnierz stanowi oś wszystkich wątków, gdyż to jego dzienniki dostarczają największej dozy wiedzy, lecz jest to również opowieść o swoistej sztafecie pokoleń, wzajemnym kształtowaniu się.
„Wojna i terpentyna” jest opowieścią bardzo osobistą, zdecydowanie więcej w niej tej drugiej niźli morderczych ostrzałów i błota okopów. Uderza również jej niespieszne tempo, jakkolwiek trudno w prozie Belga dopatrywać się opisów krajobrazu właściwych dla pióra imć
Kraszewskiego.
Nie zmienia to faktu, że czytelnik odczuwa pewne rozczarowanie, gdy w końcu zostanie skonfrontowany z opisami pierwszo wojennych starć, a następnie dobrnie do ich kresu. Ich naturalizm, iście żołnierskie tyleż przywiązanie do detalu, co jednak i rzeczowość autentycznie porusza i sprawia, że zwyczajnie, po ludzku chciałoby się więcej.
Omawiana książka oczarowuje nastrojem, ponadczasowością wyrażającą się obrazami już dawno przebrzmiałymi (a przynajmniej taką miejmy nadzieję). Trochę lepiej pozwala również zrozumieć flamandzkie żale, jak i bardziej nadwiślańsko zastanowić się nad krótkowzrocznością Walonów.
|
Autor: Klemens
|
|
|