Zaczyna się sztampowo. Jest wampir, pościg z giwerami, skutery śnieżne, w sumie nie wiadomo o co chodzi. Wokół wszędzie demony, czy raczej „daimony” i bogowie greccy. Tak, można przeżyć szok. Olimp wciąż istnieje i ma się dobrze, wydając na świat kolejne pokolenia istot mniej lub bardziej boskich.
Bohaterem jest Zerek, banita wśród Mrocznych Łowców, osądzony za straszliwą zbrodnię, której dokonał w swojej długowiecznej przeszłości. Nienawidzi go cały świat, łączne z czytelnikiem. Te pierwsze kilkadziesiąt stron sprawia, że mamy ochotę, aby wreszcie jego wrogowie go dopadli i oszczędzili nam dalszej katorgi.
Dziwnym trafem znajdują się na świecie osoby, które chcą dać Mrocznemu Łowcy jeszcze jedną szansę. Poprzednich nie wykorzystał. Wioska, którą miał ochraniać przed daimonami dążącymi do zniszczenia rodzaju ludzkiego, została wymordowana właśnie z jego ręki w przypływie szaleństwa. Ostatnią osobą, która może go ocalić, jest Astrid, niewidoma nimfa sprawiedliwości, w której ręku spoczywają życia Mrocznych Łowców, zawdzięczających swoją moc bogini łowów, Artemidzie.
To właśnie Astrid dostrzega w Zerku człowieczeństwo, które zostało przytłumione przez izolację od świata i tragiczną przeszłość, z czasów gdy był rzymskim chłopcem do bicia, a później niewolnikiem. Nimfa wdziera się do snów mężczyzny, aby zobaczyć upokorzenia, jakich doznał, zdrady osób, którym ufał, i nienawiść. Historia życia Mrocznego Łowcy w pewnym momencie chwyta za serce i nie pozwala oderwać się od lektury, którą można pożreć z apetytem. Opryskliwy i chamski gbur z początkowych stronnic zamienia się w łabędzia o bogatej duszy, niczym w baśni o brzydkim kaczątku. Łowca, którego wszyscy za życia uważali za paskudnego, nie może uwierzyć, że ktokolwiek może go choćby polubić.
Autorka funduje nam w książce niezwykle trafne i głębokie studium nad duszą człowieka niechcianego, zdradzonego, izolującego się od świata. I choć jej kunszt pisarski (ani niechlujne tłumaczenie), do bólu amerykański, temu nie sprzyja, w powieść można się wciągnąć.
Szkoda tylko, że początek jest tak bardzo mylący. Kiepski styl pisarski, jednowymiarowe postacie i bohater, który „sztywnieje” co pięć kartek, na widok wszystkiego co ma biust… „Oho, kolejny
Zmierzch czy inny
True Blond”, samo narzuca się czytelnikowi. Ale nie, bo z brzydkiego kaczątka (ach ta mhhhroczna okładka) dojrzewa prawdziwy, bielutki łabędź. No cóż, jednak żeby nie zabrnąć zbyt daleko w metafory, stanowczo stwierdzam, że do orła, czy broń Boże kruka, i to białego, tej ptaszynie jeszcze wiele brakuje.
Podsumowując,
Sherrilyn Kenyon napisała całkiem niezłe dziełko.
„Taniec z diabłem” to niezwykle zmysłowa, czasem nawet bardzo pieprzna opowieść z zakochanym wampirem, w której mimo swojej amerykańskości znajdziemy coś więcej niż powtarzane w kółko love, love. Świat wykreowany przez autorkę pokazał, że mitologią wciąż można się świetnie bawić, co dawno temu udowadniały takie seriale jak
„Herkules” i
„Xena: Wojownicza księżniczka”. Choć powieść na początku wydaje się ciężka, szczególnie dla czytelników, którzy wcześniej nie mieli do czynienia ze światem Mrocznych Łowców, to warto przebrnąć przez te kilka pierwszych rozdziałów, żeby zanurzyć się w ciekawą historię Zerka i Astrid. Jedynym poważnym minusem, który przeszkadza, jest prostota języka i braki warsztatowe autorki, jednak zauważalne, które jednak koniec końców można zdzierżyć.
Książka otrzymuje
7 w dziesięciostopniowej skali wg
WSP.
|
Autor: WSP
|
|
|