Salman Rushdie przyzwyczaił swoich czytelników do łączenia Wschodu z Zachodem, pichcenia potraw niejednokrotnie bardzo eklektycznych, a mimo to jednak niezwykle satysfakcjonujących. Czy ostatni atak nożownika, jak też „zwykły” proces starzenia wpłynęły na talent owego pogrobowca Imperium Brytyjskiego?
„Miasto Zwycięstwa” to książka o dość przewrotnym tytule, albowiem traktuje ona o… dziejach tytułowego polis mieszczącego się gdzieś w bardziej południowej części Subkontynentu, od jego założenia, aż do nieuchronnego upadku. Całość stylizowana jest na streszczenie kroniki, a właściwie źródła literackiego o charakterze lekko zbliżonym do
„Iliady”.
Rzecz jednak w tym, iż od początku do właściwie końca mamy do czynienia z oczywistą fikcją literacką, co do której autor już na wstępie nie pozostawia najmniejszych wątpliwości, wskazując na iście magiczne pochodzenie danej miejscowości i jej mieszkańców, jak i czarodziejską proweniencję jego założycielki i matriarchini. Miłośnicy
„Szatańskich wersetów” czy
„Dwóch lat, ośmiu miesięcy i dwudziestu ośmiu nocy” od razu poczują się znajomo.
Momentami jednak pióro indobrytyjskiego pisarza może nie tyle zawodzi, co skrzypi, niektóre jego pociągnięcia jawią się jako zanadto kanciaste, pozbawione wcześniejszego wyrafinowania. Wątki religijnego obskurantyzmu czy feminizmu praktycznie zawsze były obecne w prozie
Rushdiego, ale z reguły przemyślenia autora na ich tle były subtelniejsze.
„Miasto Zwycięstwa” to oczywiste banialuki, które cieszą jak historie właściwe dla wcześniejszej twórczości autora, zupełnie bez znaczenia pozostawiając fakt, iż w oczywisty sposób nie mają one nic wspólnego z rzeczywistością. Jakże ładnie to opowiedziana nieprawda!
|
Autor: Klemens
|
|
|