Coś ciemnego zawisło nad miastem … Tytuł sugeruje że to raczej krew nie woda, a skoro tak, to … o co właściwie chodzi? To nadchodzi Felix Castor z rodziną w kolejnej książce z serii traktującej o tym niezwykłym egzorcyście.
Felix Castor jest jednym z najlepszych w swoim fachu, a zajmuje się
„usługami duchowymi”. Wszyscy którzy czytali poprzednie książki z serii (a jest to już czwarty tom) z pewnością wiedzą, że mimo ogromnego talentu, Felix zwinął interes i zarabia na życie przyjmując różne nietypowe prace dorywcze. Przestał traktować egzorcyzmy jako źródło łatwego i dużego zarobku, z powodu coraz większych wątpliwości czy aby na pewno nie wyrządza odsyłanym duszom krzywdy. Jego zawód jest też mocno skorelowany z życiem prywatnym – pierwszy egzorcyzm Felix wykonał na duchu swojej własnej siostry, zaś największą wpadkę zaliczył przy próbie wygonienia demona ze swego najlepszego przyjaciela. W tym świetle zmiana jaką przeszedł Castor jest więc w pełni zrozumiała. W poprzednich tomach powieści poznaliśmy głównego bohatera jako indywidualistę, wielbiciela zagadek który niestrudzenie pakuje się w największe kłopoty. Jak dotąd udawało mu się lepiej lub gorzej rozwiązywać problemy jakie przed nim wyrastały. Czy tym razem Castor podoła zadaniu?
Akcja książki - trzeba to niestety przyznać – rozwija się dość niemrawo. Dopóki nie przeczytałem powieści do końca, miałem poważne obawy o serię – byłaby to druga z kolei słaba książka
Mike’a Careya co z pewnością można by uznać za zły prognostyk.
Autor ostrożnie, bez fajerwerków, wprowadza w toku narracji kolejne elementy układanki. Przyznaję, takie potraktowanie sprawy nieco mnie zwiodło i pewnie może też zniechęcić niektórych czytelników. Z jednej strony rozumiem zabieg autora – chęć przygotowania sceny finałowej. Z drugiej zaś strony mam za złe Careyowi, że uczynił większość książki nudnawą. Lepsze jednak to niż chaos i odrealnienie jakie widzieliśmy w poprzedniej książce pt.
„Przebierańcy”, gdzie Felix wydawał się mieć
„god mode”.
To co nadaje sens całej powieści i spaja ze sobą dotychczas luźno związane ze sobą wątki to scena finałowa. W jej kontekście, cała książka nabiera sensu – od pierwszych linijek tekstu, przez nawet najbardziej usypiające fragmenty (których nie ma znowu tak dużo). Pod pewnymi względami przypomina kulminację
„Błędnego Kręgu” – równie wysoki poziom zaskoczenia, co należy zaliczyć naturalnie na plus. Autor wprowadza też nowy element do swojej serii – wyraźny, jaskrawy Cliffhanger. Już nie wszystko jest (pozornie) wyjaśnione, lecz jawnie zawieszone, czekające na rozwinięcie w kolejnej książce z serii. Jako że idealnie komponuje się to z resztą powieści, książka
Krew nie woda wywarła na mnie najsilniejsze wrażenie ze wszystkich tomów powieści o Feliksie Castorze.
Po przeczytaniu ostatniego zdania uczyniłem to, co robi każdy czytelnik – zamknąłem książkę. Mój wzrok padł na tytuł. Uświadomiłem sobie, że mimo zapoznania się z całą treścią powieści, wciąż nie rozumiem tytułu. Dlaczego
„krew” to mogę się domyślić – jest jej w książce pełno. Ale
„woda” i to jeszcze postawiona w opozycji do
„krwi”? Szybka analiza anglojęzycznego tytułu przynosi wyjaśnienie. W wersji oryginalnej tytuł to
„Thicker than Water” co jest częścią znanego przysłowia pochodzącego z Niemiec, a brzmiącego w oryginale
„Blut ist dicker als Wasser”. Dosłownie znaczy to mniej więcej
„krew jest gęstsza niż woda”, co należy rozumieć tak, że więzy krwi z rodziną są silniejsze niż między niespokrewnionymi ludźmi.
Tytuł oryginalny idealnie komponuje się zarówno z dosłowną akcją książki jak i jej przesłaniem. Teraz zapewne jego polski odpowiednik też wydaje się zrozumiały, lecz powinien być jasny bez tych słownikowych zabiegów. Jednak tak to już jest z tytułami w tej serii, że są bardzo trudne do tłumaczenia. Polski odpowiednik tego przysłowia mówi o wodzie i kisielu (a na dodatek ma inny sens), co nijak nie pasuje do wymowy książki, stąd, jak podejrzewam, chęć tłumaczki do zawarcia kompromisu między dosłownością przekładu, a zachowaniem jego znaczenia przenośnego. Coś tu jednak nie zagrało tak jak trzeba … choć z drugiej strony dodało nowego smaczku. Znajomi którzy widząc mnie pogrążonego w lekturze pytali co czytam, na widok tytułu dopytywali się czy to coś kościelnego, katolickiego. Patrząc z tej strony, lekka zmiana znaczenia tytułu wcale nie zubożyła go, lecz zmieniła znaczenie przenośne.
Ostatecznie ocena trafności tytułu należy do Was – Czytelników. Moje wywody na ten temat dowodzą jedynie, że
Krew nie woda nie jest książką obok której przechodzi się obojętnie. Z ulgą spieszę więc donieść, że
Mike Carey wydał bardzo dobrą książkę, nieschematyczną i rozbrajającą swoim zakończeniem. W ostatecznym rozrachunku zmuszony jestem też przyznać autorowi rację co do przyjętej konwencji rozwoju akcji – bo nic tak nie niszczy powieści jak brak konsekwencji; na szczęście nie brakło jej
Mike’owi Careyowi.
|
Autor: Mande
|
|
|