Sodi Yudherthardere, dla przyjaciół i ludzi z problemami wymowy po prostu Sodi, to krasnoludzki Tropiciel ze słabością do kobiet, alkoholu, złota, bijatyk i magii (dosłowną). U boku Yasy (najpotężniejszego żyjącego maga) i Likal (seksownej, potężnej i kompletnie nim niezainteresowanej uczennicy maga) wyrusza w podróż po Krainie, a w drodze przeważnie cierpi na migrenę. Niczym bohaterowie bajek, tylko zupełnie inaczej, ta trójka stawia czoła wyzwaniom godnym herosów.
Elfy zawsze wydawały mi się takie miałkie i mało pociągające – ot, spiczastouche miłośnicy drzew, swą idealnością bardziej przypominające duchy niźli istoty z krwi i kości. Co innego krasnoludy, którym przyziemności – czy wręcz podziemności – nigdy odmówić nie sposób. Dziwne jest więc, iż rodzimi twórcy fantasy dość rzadko sięgają po konwencje tego gatunku, tak jak uczyniła to
Małgorzata Lisińska.
Główny bohater powieści, Sodi Yudherthardere, to stanowczo przedstawiciel swojej rasy, wpisujący się doskonale nie tyle nawet w wyobrażenia o niej, co stereotypy powtarzane z dużą dumą i życzliwością. Problem w tym jednak, że jest on równie nierealistyczny co jakiś Legolas – autorka pragnęła bowiem chyba zbyt wiele: z jednej strony postać ta ma wszelkie cechy knajaka, łotra spod ciemnej gwiazdy, z drugiej zaś cechuje ją nawet nie szlacheckie, co iście arystokratyczne pochodzenie. Tych sprzeczności żaden zdroworozsądkowy Mistrz Gry by nie zaakceptował…
Co więcej, nie sposób nie odnieść wrażenia, iż autorka bynajmniej nie z przekonania poświęciła swą powieść krasnoludziemu bohaterowi, co raczej z bardziej pekuniarnego wyrachowania. W istocie bowiem na głównego bohatera powieści wyrasta mag (a właściwie arcymag) Yasa, który – wraz ze swą podopieczną – jest właściwie po bosku doskonały i niezawodny. I gdzie tu dreszczyk emocji?
Autorka nawet nie garściami, co wręcz łokciami czerpie z bogactwa powszechnie znanych baśni i legend, dokonując ich mniej czy bardziej twórczej reinterpretacji. Nie jest to zabieg nowy, Lisińskiej brak tu jednak zdolności do samoograniczeń i subtelności właściwej chociażby dla maestra
Sapkowskiego.
„Tropiciel” to pozycja lekka i przyjemna, bez głębszego dna i niezdolna do wywołania prawdziwych ciarek na skórze. I o ile taki
Terry Pratchett potrafił tego rodzaju konwencję uczynić prawdziwie mistrzowską, o tyle
Małgorzata Lisińska raczej ją ośmiesza…
|
Autor: Klemens
|
|
|