Alain, zagubiony i samotny w nieznanym kraju, zostaje wciągnięty w desperacką walkę o przetrwanie. Niezależnie od swej woli znajduje się w sercu konfliktu między ludźmi i ich śmiertelnymi wrogami, Przeklętymi. Z kolei Liath, rozdzielona z Sanglantem i z ich dzieckiem przez nieziemskie istoty, doświadcza ogniowej próby w miejscu swego wygnania. Tylko tutaj ma nadzieję odkryć prawdę o swym pochodzeniu i poznać swoją prawdziwą moc. Tymczasem wciąż zszokowany po nieoczekiwanej utracie żony książę Sanglant ma zamiar odszukać swego ojca, króla Henryka. Tylko Sanglant może go ostrzec przed spiskiem czarowników, którzy przysięgli zniszczyć Aoi, Przeklętych, bez względu na to, jak wielkie zniszczenia spowoduje ich magia. Jednakże król Henryk przestaje się na jakiś czas koncentrować na sprawach swego królestwa - pochłania go pokusa zdobycia tronu Aosty i korony imperatora. Kiedy ze wschodu nadciąga armia Qumanów, najeżdżając wendarskie wioski, Henryk maszeruje na południe, ignorując błagania o pomoc, które płyną ze strony jego poddanych...
Nigdy bym nie pomyślał, że mogę narzekać na dużą objętość książki, niestety zarzut ten podczas lektury
„Dziecka płomienia” nasunął mi się podczas lektury kilkukrotnie. W przedmowie autorka sama przyznała, że cykl był pomyślany z mniejszą ilością odsłon, tymczasem do właściwego zwieńczenia jest jeszcze bardzo daleko, i to pomimo tego, że tempo upływu czasu znacząco przyspieszyło. Dzieje się tak ze względu na wprowadzenie zupełnie nowych wątków i postaci (Adika, walki z Qumanami), jak też i powrócenie do postaci niejako zarzuconych (vide Anna z Gentu).
Nie oznacza to bynajmniej, że mamy do czynienia z przerostem formy nad treścią, a przynajmniej nie jakąs radykalną postacią takowego. Uważam, iż wątek Bulkezu i jego wyprawy na Wendar, którego motywy pozostają tajemnicze nawet po zakończeniu danego tomu, jest dość ciekawy, a zręczność, z jaką autorka miesza historię ze swoją wyobraźnią budzi uznanie.
Niestety, nie raz i dwa postacie rażą swą niewiarygodnością psychologiczną – zachowują się w sposób niespecjalnie zgodny z ich dotychczasową postawą, przy innych okazjach potrafią zaś wręcz szokować swoją tępotą. I kolejny raz, i kolejny.
Najbardziej rozbawiła mnie scena negocjacji prowadzonych przez księżniczkę Teophanu z jednej strony a Bulkezu po drugiej. Ten ostatni udaje, że nie zna języka wendarskiego, w związku z czym jego przeciwniczka w rozmowie z osobą towarzyszącą zdradza szereg tajemnic osłabiających jej pozycję. Wszystko fajnie, lecz autorka sama chyba zapisała, iż całe rokowania od początku są tłumaczone przez sługę Bulkezu…
„Dziecko płomienia” nie potrafiło mnie aż tak wciągnąć, jak to było w przypadku
poprzednich odsłon serii, czasami wręcz potrafiło zmęczyć, choć może nie aż tak, jak w
„Królewskim smoku”. Paradoksalnie za wzrostem objętości nie poszła akcja, która wciąż pozostała na poziomie właściwym dla pierwszej trylogii.
|
Autor: Klemens
|
|
|