John Lennon ma sto dwadzieścia lat i komponuje piosenki wyłącznie dla bogatej, pięknej i szaleńczo w nim zakochanej kobiety. Alfred Ulver, psychiatra hochsztapler, utrzymuje się głównie z pracy swojego cyfrowego klona i sesji cochingowych. Lizę Trommer, skromną krawcową, odwiedza w domu dawno zmarły ojciec, który uciekł z Forever, wirtualnego świata spokojnej starości.
Alskopp, dumny i potężny król smoków Drumloftu, wydał ostatnie tchnienie na londyńskiej Tottenham Court Road. Uderzenie skrzydeł motyla może zmienić losy świata. Upadek smoka zmienia, i to diametralnie! Rzeczywistość i światy wirtualne okazują się być połączone znacznie ściślej, niż się to dotąd wydawało i nie są tym, za co je uważano.
Co jest prawdziwe, a co urojone? Kim jesteśmy, a kogo jedynie odgrywamy? Czy śmierć jest ostateczną granicą, a jeśli tak, to kto mieszka za nią?
Wbrew dość bezrefleksyjnie powtarzanym komunałom, filmowy
„Matrix” bynajmniej nie „odkrył” konceptu znanej nam rzeczywistości jako li tylko złudzenia, swego rodzaju snu jakiejś większej jaźni – tego rodzaju idee były formułowane już przez starożytnych filozofów, wcale chętnie również były poruszane przez innych myślicieli czy przedstawicieli sztuki. Ale myśl ta nie uległa bynajmniej wyeksploatowaniu wraz z dziełem braci (czy już raczej rodzeństwa)
Wachowskich, przeciwnie, jest podchwytywana po raz kolejny i kolejny, jak chociażby przy okazji
„Vivo”.
O ile akcja powieści rozgrywa się w dość precyzyjnie oznaczonej – niespecjalnie odległej przyszłości – o tyle już niemal na samym początku jej wizja wzbudza nawet nie zagubienie, co pewne zakłopotanie. Z jednej strony odkrywamy bowiem, że John Lennon wciąż żyje i ma się świetnie, i to pomimo grubo ponad setki na karku, czego z kolei nie można powiedzieć o pewnym… smoku.
Ostatecznie całość sprawia wrażenie spójnej, choć wymaga to czytelniczej czujności, a jeszcze lepiej… jej braku, autorowi zdarza się bowiem użyć takiego czy innego triku literackiego, który ma sprawić wrażenie wewnętrznej koherencji w sytuacji, gdy myśli poczynają sobie nieco zbyt swobodnie, rozbiegając się w zbyt wielu zbyt różnorodnych kierunkach.
Niestety pisarz nieco zagubił się w prezentacji kluczowego poruszanego przez siebie zagadnienia, decydując się na podążenie łatwiejszą drogą czystej rozrywki. I jakkolwiek tego rodzaju recenzencki zarzut może brzmieć niepoważnie w kontekście tematyki śmierci i jej ostateczności, jak też materii autoidentyfikacji, tym niemniej uważam, że to li tylko pozłota, w większym stopniu pozoranctwo niźli poważne podejście.
„Vivo” to pozycja dość miałka jak na ciężar gatunkowy „scenografii”, nieco zbyt efekciarska, by rozpatrywać ją w kategoriach uczciwego zmierzenia się ze, zdawałoby się, przyobiecaną tematyką. I choć jeden wątek czy drugi motyw potrafi skłonić do chwili zadumy czy zbliżonej refleksji, momenty te pozostaną ulotnymi.
|
Autor: Klemens
|
|
|