Opowieść o elektrycznym mordercy bywała przyczyną moich dziecięcych koszmarów, lecz mimo to bardzo lubiłem wracać do pierwszych dwóch obrazów jej poświęconych. Biorąc jednak pod uwagę zakończenie „dwójki” z oporami podchodziłem do samej idei kontynuacji i do dnia dzisiejszego uważam, że nie powinna ona powstać, a przynajmniej nie w takiej postaci, jak to miało miejsce (przy całym szacunki dla warsztatowej klasy owej). „Show must go on” śpiewał jednak Freddie Mercury (z dużą dozą samoświadomości), tak więc raczeni jesteśmy kolejnymi i kolejnymi utworami nawiązującymi do owej franszyzy. Czy warto w ogóle zwracać uwagę na „Zero”?
Choć mamy do czynienia z anime – czyli tzw. japońską kreskówką – to osoby brzydzące się wielkimi oczami Czarodziejki z Księżyca, dziwacznymi bohaterami czy karkołomnymi wręcz fabułami właściwymi dla studio
Ghibli pragnę uspokoić, że ów obraz równie dobrze mógłby zostać stworzony gdzieś na Zachodzie. Uniwersalizm zagłady czy zabijania?
„Zero” jest obrazem bardzo naturalistycznym, nie stroniącym od scen przemocy, których można by uświadczyć chociażby w obrazach
Quentina Tarantino. Ba, niektóre z nich zapewne nie trafiłyby do obrazów
Camerona, co już samo w sobie wskazuje, iż nie mamy do czynienia z dziełem infantylnym czy ukierunkowanym na maksymalny sukces pekuniarny. Zarazem najbardziej przeraża to, co pierwotnie, a więc bezrefleksyjność towarzysząca sprawcom owej jatki, ich iście robocza obojętność.
Seria nawiązuje do źródeł, i to tych najpierwotniejszych, co nie zmienia faktu, że twórcy wyraźnie usiłowali pogodzić również szereg innych wątków. Zapewne nie byłoby to możliwe bez sięgnięcia po koncept multiwersum – niewyzbytego zresztą nawet pewnych naukowych podstaw – co jednak okazuje się pewną słabością. Ów „wytrych” ma poniekąd usatysfakcjonować wszystkich, lecz wątpliwie, by zadowolił większość (bo o ogóle nie ma nawet co marzyć).
Japońscy autorzy nie lękali się zaryzykować pewnego wzbogacenia opowieści o pewną filozoficzną podbudowę, z pewnością bardziej zaawansowaną niźli operowanie hasłem „no fate”. Niestety, ostatecznie okazuje się to jednym z najsłabszych elementów całości, jakość głównej dysputy przywodzi bardziej na myśl refleksję
Paulo Coelho.
„Terminator Zero” to pomimo jego przywar obraz nie wyzbyty pewnej wartości, a z pewnością u niejednego widza wywoła reakcje przychylniejsze niż niejeden z sequeli, które zagościły w kinach. I jakkolwiek jest on dość przewidywalny, tym niemniej wciąż potrafi wyzwolić uczucie zagrożenia właściwe dla pierwowzoru(-ów).
|
Autor: Klemens
|
|
|