Trudno dzisiaj zrozumieć – w epoce, gdy nawet produkcje dla dzieci są wypełnione po brzegi efektami CGI – jak wielkim wydarzeniem była premiera pierwszego „Matrixa”, dalece nowatorskiego pod względem efektów specjalnych (bullet time!), ale także oferującego całkiem interesującą i nieobrażającą inteligencji widza fabułą, jak też warsztatową klasę. Bracia (wówczas) Wachowscy poszli więc za ciosem, kolejny raz zaskakując, tworząc nie tyle sequel, co od razu dwie jego części, które niestety położyły główny nacisk na wizualną spektakularność, nie oferując jednak sensownej historii. Lata minęły i zgodnie z trendami rynku nadszedł czas na powrót do uniwersum. Czy jednak udany?
Siostry (signum temporis…)
Wachowskie były w pełni świadome stawianego przed nimi wyzwania, jak też związanych z tym zagrożeń (np. powierzenia tematu komuś innemu), czemu
Lana przekornie dała wyraz w szeregu scen, niemal śmiejąc się w twarz tak producentom, jak i samym widzom. Jednocześnie musiała pogodzić wodę z ogniem, zachowując ciągłość fabularną pomiędzy
Matrixem Rewolucjami a nową odsłoną, pamiętając zarazem, iż to motyw nierealności doświadczanej rzeczywistości właściwy dla „jedynki” stanowił jeden z największych jej atutów. No i w końcu
Keanu Reeves oraz
Carrie-Ann Moss się postarzeli, a akurat odmładzanie postaci stanowi współcześnie największe wyzwanie dla magików od światła i cienia. Przyjęte przez
Lanę rozwiązanie – swego rodzaju meta-Matrixa – jest jednak do cna przewidywalne, zwłaszcza w kontekście pierwszych scen, które w istocie rozwiewają jakiekolwiek wątpliwości.
Paradoksalnie jak na wypełniony po brzegi efektami specjalnymi wysokobudżetowy film akcji w
„Zmartwychwstaniach” jest zaskakująco wiele dłużyzn, które w streszczeniu można by było zamknąć w dosłownie dwóch zdaniach. Widać też, iż twórczynie bardzo chcieli odnieść się do przeszłości, poszczególnych wątków i postaci, tłumacząc (mniej czy bardziej przekonująco) chociażby nieobecność
Laurence’a Fishburne’a, ale już niestety
Hugo Weavinga zastępując po prostu młodszym modelem. I choć daleki jestem od potępiania poważnego traktowania dotychczasowego dorobku, to nie sposób nie odnieść wrażenia, że właśnie owo zakorzenienie w przeszłości stanowi jeden z głównych problemów dla zaciekawienia widza.
Twórcy całkiem świadomie zdecydowali się również porzucić „dyskotekowość” właściwą dla „Reaktywacji”, miłośnicy nowoczesnych technologii nie uświadczą w
„Zmartwychwstaniach” niczego, czego nie mieli okazji widzieć już gdzieś indziej. Osobiście nie mam nic przeciwko nieco bardziej retrofuturystycznemu podejściu, z drugiej jednak strony przy braku wizualnych wodotrysków łatwiej dostrzec miałkość towarzyszącej treści. Tym bardziej nad tym boleję z uwagi na fakt, że w prace nad scenariuszem był zaangażowany
David Mitchell, którego twórczość literacką wysoce sobie cenię.
Jedynym elementem filmu, który broni się w całości, jest muzyka, tak w zakresie motywów instrumentalnych, jak i utworów wokalnych, współtworzących opowieść (o ile widz zwróci na to uwagę). Choć…
… zamykający film utwór muzyczny jako żywo stanowi nawiązanie do piosenki
Rage Against the Machine towarzyszącej napisom końcowym pierwszego
„Matrixa” i może stanowić prawdziwą kwintesencję czwartej odsłony cyklu – szanując przeszłość i próbując podążać własną drogą jawi się jednak tylko jako przeciętna namiastka legendarnego pierwowzoru.
|
Autor: Klemens
|
|
|