Recenzując pierwszą „Diunę” wedle wizji Denisa Villeneuve’a wyraziłem obawę o powstanie ciągu dalszego, a to z uwagi na potencjalną zbytnią hermetyczność tak pomysłu Franka Herberta, jak i wolę jej niezbyt „dynamicznej” adaptacji przez kanadyjskiego reżysera. Na szczęście nie doceniłem widzów, którzy zagłosowali nogami i, co ważniejsze, portfelami inaczej. W konsekwencji doczekaliśmy się odsłony drugiej, ukierunkowanie na zakończenie wcześniejszych wątków.
Oczywiście na względzie należy mieć fakt, iż oryginalny cykl
Franka Herberta liczy sobie raptem sześć tomów, tymczasem
„Diuna. Część druga” nie wprowadza w błąd swoim tytułem – wciąż mamy do czynienia z historią opowiedzianą w pierwotnej opowieści. Poniekąd więc stanowi ona „obowiązek” dla widzów „jedynki”, ale zarazem może stanowić satysfakcjonujące zwieńczenie dla osób nieco zmęczonych sagą o Arrakis.
Osoby utyskujące nad żeńskim Lietem Kynes w poprzednim obrazie muszę zaniepokoić faktem, iż również
„Część druga” modyfikuje niektóre motywy oryginalnej historii. Mogę jednak uspokoić stwierdzeniem, że modyfikacje te nie są zbyt drastyczne, a raczej są one ukierunkowane na domknięcie wątków niźli otwarcie nowych pod kątem punktów wyjścia dla kolejnych i kolejnych sequeli.
Atutem obrazu
Denisa Villeneuve’a jest w mej ocenie zachowanie niespiesznego tempa poprzedniego filmu. Nie da się ukryć, że dość powszechnie utyskiwania nad pierwszym podejściem
Davida Lyncha do opowieści o Kwisatz Haderach często sprowadzały się do braku balansu, drastycznego przyspieszenia historii w jej zaawansowanej fazie. Tego u Kanadyjczyka nie ma, Muad’Dib staje się nim a nie takowym się objawia. Choć sen podczas seansu widza nie zastanie niepostrzeżenie.
„Diuna. Część druga” zaspokoiła moje nadzieje rozbudzone obrazem z 2021 roku. Zarazem uświadamia ona, jak monumentalną powieść stworzył
Frank Herbert i jak niemożliwym zadaniem jest oddanie podczas kinowego seansu (nawet rozłożonego na dwa podejścia) uczuć i emocji towarzyszących lekturze pierwotnego tekstu.
|
Autor: Klemens
|
|
|