Nie stanowi odkrycia Ameryki stwierdzenie, iż współczesne Hollywood stoi remake’ami i filmami superbohaterskimi. Skłamałbym gdybym nie przyznał się do seansów mających za przedmiot obraz zaliczający się do którejś ze wspomnianych kategorii, niejednokrotnie też byłem wcale zadowolony z jakości tych filmów. Nie da się jednak ukryć, że jest to jednak pewne przekleństwo Miasta Snów, wśród którego produkcji coraz trudniej się natknąć na obrazy bardzo oryginalne, dalekie od właściwego dlań standardu. Takie, za których czołowego twórcę uważano Tima Burtona, reżysera „Soku z żuka”.
Przystępując niemal po 40 latach od premiery pierwowzoru do stworzenia jego sequelu producentom udała się rzecz niezwykła – otóż w
„Beetlejuice Beetlejuice” zobaczymy szereg znajomych twarzy, nie tylko z na czele z
Michaelem Keatonem (bez którego byłoby to zupełnie bez sensu), lecz również
Winonę Ryder czy
Catherine O’Hara, a co niewątpliwie sprzyja fabularnej spójności całości.
Możliwość sięgnięcia po starą obsadę stworzyła wiele szans, chociażby na specyficzne żarty „pokoleniowe”, by wskazać chociażby na problemy Lydii Deetz z córką, wypisz-wymaluj stanowiące odbicie jej własnego nastoletniego braku pokory. Z drugiej strony rodziła ona szereg zagrożeń, z których nie wszystkich udało się ominąć, by wskazać chociażby na dostrzegalny upływ lat u „tytułowego” bohatera, wszak jakoby ponadczasowego.
Z pewnością jednak gra aktorska stanowi mocną stronę omawianego obrazu, a jakości pracy wspomnianego
Michaela Keatona trudno nie określić mianem wirtuozerskiej. Ewidentnie bawi się on swoją rolą, czuje się zupełnie swobodnie i naturalnie w zblazowaniu swej postaci. Szkoda tylko, iż wciąż jest ona właściwie jednowymiarowa, pozbawiona głębi, ale to już raczej feler pracy scenarzystów.
Niestety owa bezrefleksyjność i płytkość stanowi główną wadę sequelu. Nie żeby pierwowzór cechował się meandrami filozoficznymi właściwymi dla starożytnych Greków bądź soborów powszechnych Kościoła, lecz przykro jest patrzeć choćby na prostotę postaci wykreowanej przez
Monicę Bellucci i sposób rozprawienia się z nią przez głównych bohaterów czy losów kontraktu małżeńskiego Betelgezy. Ten film „boskimi machinami” stoi.
„Beetlejuice Beetlejuice” to film nieco przywodzący na myśl dawne dzieła
Tima Burtona i Hollywood w ogólności (chociażby pod względem czasu jego trwania), ale też naznaczony znakami (a raczej piętnami) czasu swego powstania. Całość stanowi jak najbardziej strawne danie, lecz właściwe raczej dla kuchni określanej mianem – w najlepszym razie – ulicznej.
|
Autor: Klemens
|
|
|