Od czasu niesłychanego sukcesu BioShocka rzesze graczy są głodne godnych jego spadkobierców, tym bardziej, iż gier korzystających ze spuścizny ww. tytułu jest zaprawdę niewiele. Takim kandydatem miało być właśnie We Happy Few, które zyskało sporą popularność jeszcze przed premierą. Otwarty, losowo generowany świat, rozbudowane elementy RPG, całość osadzona w arcyciekawym, retro-futurystycznym świecie – ta mieszanka wyglądała wybornie na papierze, a pierwsze wrażenia przedpremierowe zdawały się potwierdzać przyszły sukces tytułu. Czy We Happy Few spełniło pokładane w nim oczekiwania? Bańka pękła, a rezultat jest mizerny.
Akcja niniejszej produkcji rozgrywa się w połowie lat 60. ubiegłego wieku – w Europie wspomnienie II Wojny Światowej jest nadal świeże. Jednakże historia potoczyła się nieco odmiennie od tej znanej nam – Wielka Brytania przegrała Bitwę o Anglię w 1941 roku i skapitulowała przed III Rzeszą. Skutkiem tego wydarzenia było wymuszenie przez zwycięskie Niemcy oddania wszystkich dzieci brytyjskich do 13. roku życia włącznie w formie zakładników, których z czasem wykorzystano na froncie wschodnim przeciwko Sowietom. Po tak traumatycznym wydarzeniu rząd Wielkiej Brytanii nakazał produkcję narkotyku, który pozwala na ukrycie negatywnych wspomnień i wywołanie intensywnych pozytywnych emocji. Tak oto przedstawia się świat
We Happy Few – Anglia w 1964 roku jest upadającym państwem dystopijnym, z obowiązującą godziną policyjną, obywatelami nadużywającymi halucygennego narkotyku o wymownej nazwie Joy i… wciąż pozbawiona jakichkolwiek dzieci. Widać, że ekipa z
Compulsion Games inspirowała się chociażby
„Rokiem 1984” Orwella.
We Happy Few podzielone jest na 3 kampanie, które należy rozegrać w określonej kolejności. W każdej z nich kierujemy losami innego bohatera, jednak ich wątki się niejednokrotnie przeplatają, a oni sami wchodzą między sobą w złożone interakcje. Protagonistą pierwszej historii jest Arthur Hastings, redaktor cenzurujący niewygodne artykuły z archiwalnych gazet. W wyniku styczności z jednym z tamże zamieszczonych tekstów, przypomina sobie o swoim utraconym na rzecz Niemców młodszym bracie i postanawia podjąć próbę jego odnalezienia – a w tym celu musi przedostać się na kontynentalną Europę. Bohaterką drugiej kampanii jest Sally Boyle – twórczyni nowej generacji narkotyku, a także matka pierwszego dziecka narodzonego od czasu kapitulacji – jej celem jest oczywiście ucieczka z Anglii w celu zabezpieczenia przyszłości córki. Protagonistą trzeciej, ostatniej już historii jest były żołnierz brytyjskich lądowych sił zbrojnych, który przypomina sobie ukrywaną przez rząd prawdę i postanawia za wszelką cenę ją ujawnić przed całym społeczeństwem. Konkludując – wykreowany świat, postaci oraz fabuła są genialne, niesamowicie klimatyczne i są bez dwóch zdań najlepszym elementem
We Happy Few.
Bardzo obiecującym i niespotykanym rozwiązaniem w pierwszoosobowych RPG akcji jest losowa generacja świata – jednak jej techniczna implementacja pozostawia wiele do życzenia. W praktyce mamy do czynienia z pewną liczbą ręcznie zaprojektowanych, zawsze tożsamych lokacji (i te są naprawdę niezłe, jak podziemne schrony, baza wojskowa czy dworzec kolejowy), które są łączone między sobą losowym terenem. Obszar ten jest niestety w 90% pusty, jeśli nie liczyć paru krzaczków, z których można zebrać jakieś jagódki. W rezultacie dotarcie z punktu A do punktu B kończy się zawsze długotrwałym biegnięciem przed siebie, które staje się pierwszym z filarów upadku grywalności tego tytułu. Sytuację pogarszają także poboczne zadania, które są nieciekawe, nieoryginalne, a czasem sprowadzają się wręcz do parokrotnego powrotu w to samo miejsce.
Przed przetestowaniem tytułu bardzo ciekawiło mnie, jak zostały rozwiązanie elementy surwiwalowe. Otóż główna postać musi jeść, pić, spać – a także umiejętnie wtapiać się w tłum. Odnośnie potrzeb fizjologicznych – mogło by ich w ogóle nie być, gdyż ich implementacja jest bez jakiejkolwiek konsekwencji. Bohater nie umrze z braku pożywienia czy z pragnienia, jedynie dostanie jakieś mało znaczące minusy do walki czy staminy. Ich zaspokajanie jest równie proste, a otrzymany bonus chociażby za pełny brzuszek trwa kilkanaście sekund… Zbyt krótko, aby miało to jakieś znaczenie. Ale największe zaskoczenie czekało na mnie, gdy pierwszy raz skorzystałem z łóżka – aby z wyczerpania wyspać się do pełni sił, wystarczyła… godzina. Naprawdę?
We Happy Few - recenzja
|
|
|
| 1 | 2 | następna >>
|