Wszystkich, którzy nie czytali poprzednich powieści Pacyńskiego z opowiadającej o Sherwood serii, pragnę uspokoić: powyższy opis jest niezwykle lakoniczny i mocno uogólniający. Nie zdradza zbyt wiele, niczego też nie psuje (mam przynajmniej taką nadzieję...) Bez obaw śpieszcie do księgarń i nadrabiajcie zaległości. W starszych numerach Załogi G znajdziecie recenzje obu wspomnianych na początku niniejszej recenzji książek. Wybitnie pozytywne recenzje, dodam.
Nie wiem, jak to możliwe, ale każdy następny tom produkowany przez Pacyńskiego jest bardziej pesymistyczny, okrutny i wynaturzony od poprzedniego. Gęstszy od domysłów i dziwnych wizji, lepki od krwii, ubłocony i mokry od padającego deszczu, pełen śmierci, intryg, osobistych tragedii. To już niemal pewne, że żadnego bohatera nie spotka nic miłego. Śmierć? Nie, to byłoby zbyt proste, zbyt trywialne, wreszcie - zbyt łagodne. Śmierć - nawet dla bohaterów - wydaje się jedynym remedium i wybawieniem od smutnej i złej egzystencji, rozwiązaniem wszelkich problemów.
Pacyński skutecznie przekonuje, że świat może być okrutny i niesprawiedliwy, a ludzie - zwykli ludzie - to tylko marionetki w rozgrywkach pomiędzy tajemniczymi siłami. Siły te zaś są reprezentowane zarówno przez czynniki wybitnie nadprzyrodzone, obce, jak i przedstawicieli homo sapiens. Autor ukazuje potęgę wiedzy i przewagę tych, którzy posiadają informacje nad całą nieświadomą masą. Udowadnia, że prawda i mniejsze zło to pojęcia rozmyte. I najważniejsze - pokazuje, że miłość i przyjaźń to potężne uczucia. Ale nie w tym znaczeniu, o jakim na pewno pomyśleliście; to uczucia, które potrafią krzywdzić i niszczyć jak żadne inne.
Z kartek powieści Pacyńskiego po prostu zieje beznadziejnością, smutkiem, fatalizmem, marazmem, krzywdą. Jasne kolory? Zapomnijcie. Sielanka? Szukajcie gdzie indziej. Nadzieja? Dobre sobie! I wiecie, co? Nastrój, ten potwornie przygnębiający, smutny i zły opar, to największa zaleta powieści Pacyńskiego. Powieści, którą - jak i dwie wcześniejsze - czyta się na wdechu. Powieści, która tonie we mgle angielskich lasów i jak żadna inna oddaje klimat sławetnego serialu i legendy o Robin Hoodzie.
Pacyński świetnie radzi sobie zarówno z budowaniem nastroju, jak i z kwestiami technicznymi. Przez książkę płynie się, co prawda nurzając się we krwii i we mgle, ale... po prostu się płynie. Autor niezmiennie trzyma dobry poziom znany z poprzednich części. Ponownie znajdziemy tutaj wyśmienite dialogi - ot, chociażby ten, w którym Wulf ostrzega swoich podopiecznych przed skutkami nadmiernego używania wulgaryzmów. Przyznam jednak, że Zła Piosenka nie zdetronizowała Sherwood - moim skromnym zdaniem zdecydowanie najlepszej część cyklu.
Wydawnictwo Runa po raz kolejny zaskakuje świetną redakcją tekstu i piękną formą. No cóż, ja po prostu lubię ten krój pisma. Ładna okładka i brak błędów w tekście to dodatkowe atuty powieści.
Macie jeszcze jakieś wątpliwości? To przecież absolutnie jasne - biegiem do księgarń i czytać, czytać, czytać! Ja natomiast z niecierpliwością oczekuję ostatniej części. Coś mi mówi, że wesoło nie będzie. Ale, po prawdzie, hollywoodzkich haappy endów mam już po dziurki w nosie. Pacyński przyzwyczaił mnie do czegoś innego i właśnie tego innego od niego oczekuję. I wiem, że się nie zawiodę, chociaż... no tak, mimo wszystko będzie trochę boleć.
Tomasz Pacyński - Wrota Światów: Zła Piosenka
Wydawnictwo Runa, Warszawa 2004, Wydanie I
384 strony
cena: 27,50
|
|
Autor: Bert
|
|
<< poprzednia | 1 | 2
|