1916, front zachodni. Szeregowy Percy Blakeney budzi się, leżąc w świeżej, bujnej trawie. Słyszy głosy ptaków i szum wiatru wśród drzew. Ale co się stało z błotem, krwią i pooranym pociskami krajobrazem ziemi niczyjej? A skoro już o tym mowa - co się stało z Percym?
2015, Madison, stan Wisconsin, USA. Policjantka Jessica Jansson bada szczątki spalonego domu. Jego właściciel, unikający ludzi naukowiec, zniknął bez śladu. Przeszukując pogorzelisko, Jessica znajduje dziwny przedmiot: pudełko mieszczące w sobie kilka prostych obwodów, trójpozycyjny przełącznik oraz... ziemniak.
To prototyp niezwykłego wynalazku. Urządzenia, dzięki któremu ludzkość zmieni swoje rozumienie rzeczywistości...
Czytając co lepsze książki rzadko uświadamiamy sobie, jak żmudnym procesem mogło być jej tworzenie, nie tylko polegające na przelewaniu myśli na papier, lecz wcześniej tychże myśli kształtowaniu, odrzucaniu i nieustannemu przerabianiu. Wartka akcja, ciekawe postaci i dialogi mogą się wydawać naturalne i podczas lektury zrodzić się może myśl, że pisanie danej książki następowało niemal tak szybko, jak jej czytanie. A stąd już tylko niewielki krok do zupełnie obrazoburczej myśli, jakimi to leniami są pisarze, którzy tylko raz na jakiś czas popełnią jakieś nowe dziełko, a im bardziej są zaawansowani w latach, tym interwały się wydłużają i wydłużają. Tak niejednokrotnie postrzegany przez polskiego czytelnika mógł być
Terry Pratchett, która to perspektywa jest zafałszowana prostym faktem, że jego utwory były publikowane w odstępach czasowych znacznie krótszych, niż to miało pierwotnie miejsce na rynku brytyjskim. Ale oto jest, kolejna książka Brytyjczyka!
Przy czym od razu należy zastrzec, że nie jest on jej wyłącznym autorem, co przejawia się chociażby w tym, że znacząco rzadziej podczas jej lektury dane nam będzie uświadczyć komizmu właściwego dla
Świata Dysku i jego twórcy. Nie oznacza to bynajmniej, że mamy do czynienia z firmanctwem, co to to nie, nie mam bowiem żadnych wątpliwości wobec co najmniej niektórych konceptów fabularnych jeśli idzie o konkretną rękę za nią odpowiedzialną. Niemniej jednak są one rzadsze niż choćby w takiej
„Nacji” i zdaje się, że to jednak pióro
Stephena Baxtera było dominujące.
Jak zwykle jednak, nie obejdzie się bez prostego założenia fabularnego, ujawnionego już na pierwszych stronach, a niejako wywracającego cały znany nam świat, sposób myślenia o nim na nice. Otóż wyobraźcie sobie, że nasza – zamieszkała przez ludzkość, ale też i inne znane nam stworzenia – Ziemia ma nawet jeśli nie nieskończenie wiele, to setki tysięcy swych niejako zwierciadlanych odbić, które wręcz czekają na spenetrowanie i zasiedlenie, znajdując się na wyciągnięcie ręki niemal każdego chętnego. Jakie to pratchettowskie… Podobnie jak rodzynki językowe typu ablet czy traklement.
Daleki z kolei jestem od indywidualizowania kolejnej cechy książki, a mianowicie jej nieco filozoficznego nastawienia. Fabuła bowiem, jakkolwiek jest, to trudno jej rozwój nazwać wartkim, a same wydarzenia właściwie ani przez chwilę nie potrafią zaniepokoić czytelnika o losy poszczególnych postaci, nawet gdy jest on konfrontowany ze śmiercią innych osób, czy też nawet i gorszym losem. Twórcy wyraźnie bawią się ideą światów równoległych, przypadkowością losów całej geo- i biosfery wskazując kolejne i kolejne alternatywy.
Nie oznacza to bynajmniej, że książka jest nudna, przeciwnie, mimo wszystko potrafi ona wciągnąć, ani przez moment nie stając się zbyt ciężką w odbiorze. Czytelnikowi towarzyszy wrażenie uczestniczenia w niezwykłym eksperymencie, wyprawie badawczej, co już samo w sobie budzi przyjemny dreszczyk emocji.
„Długa Ziemia” mnie w żadnym razie nie rozczarowała, w istocie była bardzo przyjemnym oderwaniem od szarości prozy życia, choć niewymagającym wielkiego żółwia A’Tuina sunącego przez bezmiar wszechświata. Zabrakło tylko małej „kropki nad i”, co pozwala żywić – niewielką jednak – nadzieję na jakąś formę kontynuacji. Całość wszakże jest dość koherentna, by usatysfakcjonować czytelnika.
|
Autor: Klemens
|
|
|