Nie będę ukrywał, że ze sporymi obawami podszedłem do misji recenzowania twórczości
Stevena Eriksona. I moje obawy wywołane zostały nie tym, że opisywać mam pierwszą połowę siódmej odsłony zaplanowanego na 10 tomów cyklu. Owo rozbijanie zagranicznych dzieł na połowy nie jest zresztą niczym nowym w naszym kraju - zabieg, który budzi we mnie osobiście spore zastrzeżenia - ciężko bowiem widzieć tu cel inny niż wyłudzenie od czytelnika dodatkowej sumki.
Do rzeczy jednak - obawy moje wiążą się z tym, że cykl
Eriksona był dla mnie objawieniem (tak, używam tego słowa z premedytacją) - i podejmowanie się przeze mnie jego opisu wydało mi się rzeczą z góry skazaną na porażkę - niewykonalne bowiem wydaje się oddanie mu sprawiedliwości. Podobno jednak porażkami nie należy się przejmować.
Co więc sprawia, że tak rozpływam się z zachwytu nad tą serią, że aż dziw, iż nie przyjąłem jeszcze postaci cieczy? Jest to kombinacja wielu czynników, by streścić: podejście do konwencji gatunku, utworzony świat, wątki filozoficzno- polityczne, nieprzewidywalność, tragiczność, humor, dialogi, budowanie napięcia, charakteryzacja i oczywiście bitwy. Jest tego trochę, prawda?
Pierwsza z wymienionych przeze mnie rzeczy jest chyba najważniejszą. Konwencje są łamane i odwracane na każdym kroku, zaś postaci często zachowują się całkowicie inaczej niż przewiduje tradycja gatunku. Sztandarowym przykładem jest tu filozoficzny barbarzyńca Karsa Orlong. U
Eriksona nie ma też jedoznacznego wyznaczania dobrej i złej strony tak popularnego w innych dziełach – Malazańczycy będący w pierwszym tomie serii "złymi najeźdźcami" w drugim są już "tymi fajnymi". Bitwy nie przypominają wyidealizowanych turniejów rycerskich - są po prostu krwawymi jatkami, a stosowana w nich magia przypomina współczesną broń masowego rażenia. Ten pomysł odwrócenia konwencji wydaje mi się genialny - w fantasy bowiem wyraźnie widać ślepy zaułek i odtwarzany ciągle ten sam schemat: szlachetni bohaterowie walczący ze złem o odzyskanie ukradzionego im dziedzictwa albo ludzka rasa broniąca się przed inwazją złych trolli/orków/nieumarłych (powiedzcie mi czemu to nie biedne
pokojowo nastawione orki nie są ofiarą imperialistycznie nastawionych ludzi?)
"Malazańska księga poległych" stanowi pod tym względem olbrzymi powiew świeżości.
Nawet tak świetny pomysł nie na wiele by się jednak zdał, gdyby opowiadana historia nie była ciekawa. Tu nie ma tego problemu, choć dla czytelnika sporym wyzwaniem jest śledzenie całej akcji. Szczególnie "dotkliwe" jest to w pierwszym tomie, gdyż opisywana historia nie zaczyna się wraz z książką - mówiąc prościej - autor rzuca nas w środek wiru wydarzeń, łamiąc tym kolejne konwencje. W kolejnych częściach kilka razy cofamy się do wydarzeń wcześniejszych, dowiadując się nieco więcej o przyczynach już poznanych wydarzeń - jednak nowo odkryte fakty zawsze wiążą się z kolejnymi pytaniami, na które nie ma odpowiedzi. Co do tego zabiegu można by mieć najwięcej zastrzeżeń, mnie jednak wydaje się całkowicie uzasadniony - czy jakąkolwiek historię można bowiem rzeczywiście ująć jako zamkniętą całość?
Nie mogę się nie odnieść w tym momencie do podejrzenia, które prawdopodobnie krystalizuje się w tym momencie w głowach większości czytelników mojego artykułu - czy cała seria nie jest zatem bełkotem, czy autor panuje w ogóle nad swoją twórczością i wie o co mu chodzi? Otóż tak! (fanfary)
Spokojnie jednak - by pozostać ucziciwym, muszę dodać, że nie mam właściwie na poparcie powyższej tezy żadnych argumentów (nie jestem w końcu autorem), a jedynie przeświadczenie wyrobione w trakcie czytania kolejnych tomów. To, w jak zaskakujący czasem sposób autor wiązał poszczególne wątki jest niewątpliwym atutem serii i wyrabia we mnie przeświadczenie, że finał całości też będzie niespodziewany.
Wspominałem też o wątkach filozoficznych. Najciekawszy jest tu chyba przykład religii - bogowie w książkach
Eriksona są bowiem jednymi z tragiczniejszych postaci. Dysponują olbrzymią mocą dzięki wierze swoich wyznawców, ale zarazem ogranicza to ich wolność. W imię bóstw przelewane są rzeki krwi - w tym kontekście autor popisał się w moim przekonaniu sporym talentem, wstawiając w jeden z dialogów (bodajże w
"Łowcach Kości") pytanie:
"Co jeśli dany bóg umarł wraz z pierwszą kroplą krwi przelaną w jego imieniu?"
Jak zapewne zauważyliście, skupiłem się w powyższym opisie na serii jako całości. Cóż bowiem mogę powiedzieć o kolejnym tomie jako takim, czego nie można powiedzieć o serii? Niewiele jest takich rzeczy, ale spróbujmy - grono znanych nam już bohaterów takich jak Karsa Orlong, Udinaas, Tehol Beddict (musiałem zacząć od swoich ulubieńców), Trull Sengar czy Icarium (swoją drogą to postać wykazująca spore podobieństwo do głównego bohatera gry
Planescape: Torment) wzbogacą nowi jak Czerwona Maska i członkowie odpowiednika Służby Bezpieczeństwa w imperium letheryjskim (dość jednoznaczne schwarzcharaktery jak na
Eriksona).
Na fabułę składać się będą cztery wątki: wydarzenia w stolicy, kampania Czerwonej Maski przeciwko Letherowi, powrót floty Tiste Edur oraz losy Udinaasa, Feara Sengara i pozostałych członków ich grupy "uchodźców. Na finał pleconych tu wątków przyjdzie nam czekać do drugiej części
"Wichru Śmierci", ale po lekturze poprzednich części nie spodziewam się rozczarowania. Inni fani
Eriksona z pewnością się nie zawiodą, a pozostali... Cóż mogę tylko polecić im pierwszy tom serii -
"Ogrody Księżyca" (choć warto wspomnieć, że jako pisany dziesięć lat wcześniej znacząco różni się od pozostałych), bo ciężko byłoby im czytać tę książkę w oderwaniu od cyklu.
|
Autor: Ajmdemen
|
|
|