Na Polu Merrilora gromadzą się władcy narodów, żeby zdecydować o swoim poparciu dla planów Smoka Odrodzonego, który zdecydował się zerwać pieczęcie strzegące więzienie Czarnego – w oczach jednych jest to oznaka obłędu, inni widzą w tym ostatnią nadzieję dla świata. Egwene, Zasiadająca na Tronie Amyrlin, staje na czele opozycji.
Tymczasem Cień uderza na stolicę Andoru, trolloki zdobywają Caemlyn, miasto płonie. W wilczym śnie Perrin Aybara toczy pojedynek z Zabójcą. W Ebou Dar Mat Cauthon szuka kontaktu ze swą żoną Tuon, która pod imieniem Fortuony panuje nad imperium Seanchan. Ważą się losy całej ludzkości… i rozstrzygną wreszcie na jałowych kamieniach Shayol Ghul. Koło Czasu obraca się, nieuchronnie nadciąga koniec Wieku. Ostatnia Bitwa, Tarmon Gai’don, przechyli szalę na jedną lub drugą stronę.
Długo kazała na siebie czekać polska premiera ostatniego tomu
cyklu „Koła Czasu”, co było bezpośrednio związane z perturbacjami związanymi z osobą tłumacza. Cóż to jednak za okres w porównaniu do tego dzielącego ukazanie się pierwszej odsłony serii oraz ostatniej? W szranki mógłby stanąć chyba tylko
George R.R. Martin ze swoją
„Pieśnią Lodu i Ognia”, przy czym niekoniecznie wierzę, że kiedykolwiek zostanie ona ukończona. Czy warto było czekać?
Nieodmiennie dają o sobie znać rozmiary książki, odstraszające niedzielnych czytelników, wywołujące zaś dziką ekstazę wszelakich moli książkowych. Co istotne, w czasie lektury (abstrahując od umęczenia ciężarem klasycznej pozycji rąk) w ogóle nie zauważa się przedmiotowej objętości, akcja bowiem wartko rwie do przodu.
Momentami daje się jednak spostrzec, że autorzy ograniczają swą wymowność i niektóre wątki traktują nieco po macoszemu, nie chcąc się narazić na zupełne popadnięcie w dygresje – i grafomanię. Osobiście jako miłośnik Mata Cauthona i jego losów czuję się jednak nieco rozczarowany chociażby selekcją tychże tematów.
Niestety,
Brandonowi Sandersonowi zdarzają się potknięcia każące się roześmiać czytelnikowi rubasznym rechotem. Zdecydowanie nadużywa on niektórych fraz i figur stylistycznych, by wskazać chociażby na
„tysiące tysięcy”. Co gorsza, wspomniane miliony (prosta matematyka…) brzmią kompletnie nierealistycznie w kontekście armii prezentujących sobą średniowieczny stopień zaawansowania, uwzględniając nawet magiczne odstępstwa w zakresie logistyki…
Na szczęście nie daje o sobie znać zmiana osoby tłumacza. Naturalnie, osoby o wnikliwym translatorskim oku dostrzegą pewne różnice w stylu, jednakże czytelnik ani przez moment nie traci poczucia obcowania z tekstem pióra
Roberta Jordana i
Brandona Sandersona. Osobiście jestem też zwolennikiem tłumaczeń nazw osobowych tam, gdzie od początku w zamierzeniu autora miały one nieść za sobą określony przekaz. Takoż i w
„Pamięci Światłości” mamy do czynienia z takim Arturem Jastrzębim Skrzydłem, a nie jakowymś Hawkwingiem.
„Pamięć Światłości” jest godnym zwieńczeniem cyklu, acz nie wolnym od wad bombastyczności i tromtadracji. Trudno uznać je za zaskakujące czy nowatorskie, trochę za dużo też w nim ocierającego się o kicz „produkcyjniactwa”, acz na szczęście stosowna granica, jak się zdaje, nie zostaje przekroczona. Tylko dla wytrwałych.
|
Autor: Klemens
|
|
|