Dawno, dawno temu, gdy Ziemia była wciąż młoda, a ryby w morzu i wszelkie stworzenia na lądzie nie były jeszcze zagrożone wyginięciem, mężczyzna o nazwisku William Buelow Gould został skazany na dożywocie w najstraszniejszej kolonii karnej Imperium Brytyjskiego. Wysepka Sary, zapomniana przez Boga część Ziemi van Diemena, stała się dla niego całym światem. Pewnego dnia więzienny lekarz zleca Gouldowi sporządzenie albumu z rysunkami ryb, zamieszkującymi okoliczne wody.
Dzieje Antypodów dla polskiego czytelnika właściwie po dziś dzień stanowią istną terra incognita, ograniczającą się do popularnych kangurzo-dziobaczych klisz. Jeszcze gorzej przedstawia się świadomość losów – również współczesnych – Tasmanii, a nazwa Ziemi Van Diemena z wyjątkiem nielicznych entuzjastów geografii czy historii będzie zupełnie obcą. Po trosze te luki jest w stanie usunąć książka pióra
Richarda Flanagana.
Pomysł na daną pozycję jest przewrotny – otóż od samego początku do końca czytelnik ma do czynienia blagą i blagierem, całość stanowi wręcz niejako podwójną łamigłówkę, każąc doszukiwać się ukrytych sensów i ziaren prawd. Trudno bowiem mówić o księdze, osoba zaś nosząca miano Williama Goulda bynajmniej nim nie jest. Tylko ryby są autentyczne – ale aby na pewno?
Prezentowana historii toczy się na najdalszej możliwej prowincji Imperium Brytyjskiego wkraczającego w swój szczytowy okres – na wyspie Sary, leżącej u brzegów Tasmanii (wedle współczesnej nomenklatury), plasującej się gdzieś na skraju kontynentu australijskiego, daleko od metropolii i innych centrów cywilizacyjnych.
Nasz (anty)bohater jest zaś skazańcem, który wywinął się od stryczka, lecz szybko uświadamia nam, że los zesłańca jest niewiele lepszy. Nawet jednak doznając skrajnego upodlenia człowiek nie przestaje myśleć o wepchnięciu poniżej siebie bliźniego, co w realiach Ziemi Van Diemena spotyka Aborygenów.
Całość utrzymana jest w konwencji quasi-biograficznej, mocno doprawionej realizmem magicznym, którego chyba żaden z iberoamerykańskich luminarzy nurtu by się nie powstydził. Czasami utrudnia to odczytywanie całości, upilnowanie choćby wątków fabularnych, choć zarazem uświadamia skalę ludobójstwa dokonanego na ludności tubylczej.
„Księga ryb Williama Goulda” nie jest łatwą lekturą, nie wszystkie zabiegi literackie autora przekonują, choć biegłość samego pisarza nie może dziwić. Stanowi ona jednak wartościową pozycję, nie tylko z uwagi na jej potencjał w zakresie zapełnienia białych plam, lecz i cechujący ją pewien uniwersalizm ogólnej refleksji.
|
Autor: Klemens
|
|
|