Bez kompleksów, bez kompromisów i bez namysłu dzielne krasnoludy (i krasnoludka) stawiają czoła wyzwaniom, którym nie sprostaliby najwięksi herosi Krainy. Nie straszne im duchy, pierwotni magowie, pradawne moce, wiedźmy, czy nawet królowa przedkładająca nad uciechy łożnicy łańcuchy i pejcze!
Z odwagą w sercu i pieśnią (lub przekleństwem) na ustach ród Yudherthardere zapisuje się w historii Krainy!
Z jednej strony przywiązanie do wykreowanego świata, z drugiej być może świadomość ciężaru w konstrukcji sensownej i niepretensjonalnej fabuły koncentrującej się wokół Yasy, w mniejszym stopniu zaś Likal i – gościnnie – Sodiego oraz Rosy skłoniły zapewne
Małgorzatę Lisińską do ponownego skierowania ostrza swego pióra w kierunku źródeł, tj.
pierwszego tomu cyklu, sprawiającego bardziej wrażenie zbioru opowiadań niźli koherentnej całości. Tak oto powstały
„Bajki krasnoludzkie”.
Autorka z rubaszności Sodiego czyni niejako jego cechę rodową (jeśli nie gatunkową), dowodząc, iż w istocie jest on godnym kontynuatorem rodzinnych tradycji, nieodrodnym synem, wnukiem i prawnukiem swych praszczurów. To nie rzeczony Sodi jest głównym bohaterem tej książki, lecz właśnie jego przodkowie, poczynając od Benerii, której romansowi ród zawdzięcza dar (czy też „dar”) Tropiciela.
Małgorzata Lisińska nie ogranicza się zresztą do antenatów w prostej linii wcześniejszego bohatera, przeciwnie, pozwala sobie również na – nie do końca w przenośni – skoki w bok, choć w istocie jest to raczej tylko pretekst mający wytłumaczyć, dlaczego znany już czytelnikowi krasnolud nie zwykł się powoływać na określone dziedzictwo.
Nieodmiennie jednak rzeczone opowiadania skrzą się od poczucia humoru właściwego raczej dla koszar czy sportowych szatni, jak też ociekają nawet nie erotyką, co wręcz seksem. Naturalnie to też jest sfera życia, lecz rzeczona pozycja jest wolna od jakichkolwiek psychologicznych analiz, a raczej bliżej jej do nimfomańskich projekcji.
Ciekawe pomysły tu i ówdzie niestety zderzają się z literackim może nie rynsztokiem, lecz poziomem bliskim bruku, czyniąc całość tworem może nie zakalcowatym, co jednak czytelniczym „śmieciowym jedzeniem”, przekąską na wolną chwilę, po której szybko nie zostaje żaden (pozytywny) ślad.
|
Autor: Klemens
|
|
|