Mieszkańcy Przystani Wiatrów odkryli, że na ich planecie możliwe jest realizowanie odwiecznego marzenia ludzi. Wspomagani przez słabą grawitację i gęstą atmosferę, na skrzydłach wykutych z metalu uzyskanego z porzuconego statku - zaczęli latać!
Na planecie małych wysepek, trapionych przez potwory mórz i rozdzierające powietrze sztormy, lotnicy pełnili funkcję wysłanników i zazdrośnie strzegli prawa do dziedziczenia skrzydeł. Jednak Maris z Amberly, która ponad wszystko pragnęła latać, rzuciła im wyzwanie i wywalczyła skrzydła dla siebie. Wkrótce przekonała się, że toczy bój nie tylko o własne przetrwanie, ale także o dalsze istnienie Przystani Wiatrów.
Ilekroć widzę dwa nazwiska w tytule jednej książki, zastanawiam się, jak faktycznie rozkładają się proporcje między danymi autorami w końcowym dziele. Refleksja ta jest tym intensywniejsza, im większa jest różnica między prestiżem tych osób, za czym idzie natychmiast podejrzenie, że ma się do czynienia z firmanctwem, czyli przypisaniem autorstwa osobie, która tak naprawdę z końcowym efektem ma niewiele wspólnego, ale z reguły gwarantuje znacznie większą sprzedaż, niźli personalia prawdziwego twórcy.
George’a R.R. Martina nie trzeba przedstawiać, tymczasem kim jest
Lisa Tuttle? I co istotniejsze – stylowi której z tych osób bliżej
„Przystani Wiatrów”?
Przedmiotowa pozycja to raczej zbiór opowiadań, a właściwie noweli, bo tychże jest w sumie nie tak wiele, bo trzy (prologu i epilogu. Łączy je osoba głównej bohaterki, czyli Maris, która zabiega o możliwość uzyskania skrzydeł, a następnie broni ich i etosu z nimi związanego. Ale o co tak naprawdę chodzi? Otóż ludziom podróżujących między gwiazdami udało się dotrzeć do świata o niższej niż ziemska grawitacji, umożliwiającej latanie z wykorzystaniem wyłącznie siły własnych ramion, zaopatrzonych w stosownie wykonane skrzydła. Wiedza o technologii przybyszów zaginęła, społeczeństwa przystani wiodą zaś żywot nie różniący się od greckiej starożytności, oczywiście z jednym wspomnianym wcześniej zastrzeżeniem.
Społeczeństwo prezentowane w niniejszej książce w istocie jest kastowe , przy czym linie podziału przebiegają, można by rzec, wzdłuż i w poprzek, acz najistotniejszym zdaje się zróżnicowaniem jest przynależność do rodów lotniczych bądź nie. I tu pojawia się osoba Maris, która wywodząc się z tzw. lądowców zostaje adaptowana przez jednego z lotników i następnie próbuje zasypać odwieczną przepaść.
Dwa elementy jednoznacznie moim zdaniem wskazują na to, że to jednak nie najsłynniejszy mieszkaniec Santa Fe, lecz druga wymieniona na okładce książki osoba miała dominujący wpływ na efekt końcowy. Po pierwsze,
Martin – nawet trzydzieści lat temu – nie pozwoliłby na takie stosunkowo proste happy-endy, jakich może czasami uświadczyć czytelnik. Jakkolwiek zakończeń zwłaszcza dwóch ostatnich opowiadań nie nazwałbym banalnymi, niemniej jednak nie są one aż tak od tego odległe. Po drugie zaś, w opowieść dla celów fabularnych czasami wkradają się oczywiste nonsensy, by wskazać chociażby na fakt, że w ostatniej części wiadomości muszą być przekazywane ustnie, nawet gdy jakiekolwiek ich zniekształcenie może mieć ogromne znaczenie, tak jakby nie można było napisać i należycie zapięczętować listu.
„Przystań Wiatrów” nie jest tym, co kochają czytelnicy wyglądający z utęsknieniem kolejnych tomów cyklu
„Pieśni Lodu i Ognia”. Nie oznacza to jednak, że jest to książka słaba, a pani
Tuttle w mniej czy bardziej przyzwoity sposób zdołała skłonić
George’a R.R. Martina do użyczenia blasku swego nazwiska. Przeciwnie, jest to pozycja ciekawa i wartościowa, chwilami pozwalająca jeśli nawet nie wzbić się ku chmurom, to poczuć choć nieco polotu.
|
Autor: Klemens
|
|
|