Wszystko zaczęło się w roku 1946, gdy nad nowojorskim niebem uwolniono niezwykłego wirusa dzikiej karty, zdolnego do przekształcania genów. Stworzył on obdarzonych potężnymi mocami asów oraz dziwacznych, zniekształconych dżokerów. Po trzydziestu latach przed ocalonych dotknął nowy koszmar Z otchłani kosmosu przybywa Rój - śmiertelne zagrożenie zdolne zniszczyć całą planetę. Asowie i dżokerzy muszą zapomnieć o wzajemnej nienawiści, by stanąć do bitwy, której nie mogą przegrać...
„Dzikie karty” okazały się zaskakująco wciągającą pozycją, co po części można tłumaczyć chociażby tym, ze niemal każde opowiadania o charakterze rozdziału było stworzone przez innego autora, tak iż mogli się oni ustrzec przed różnorakimi „dłużyznami” i przejściami pomiędzy wątkami. Z drugiej strony nad wszystkim unosił się opiekuńczy duch redaktorski, sprawiając, że całość nie trzeszczała w szwach. Jak na tym tle ma się
„Wieża asów”?
Z oczywistych względów przyjęta początkowo konwencja nie mogła być stuprocentowo powtórzona, efekt zaskoczenia został bowiem już wyczerpany, a i czasu historycznego pozostało w zapasie znacznie mniej, niźli to miało miejsce w przypadku pierwowzoru. W takiej też sytuacji autorzy postanowili poszukać natchnienia – i zagrożenia – poza samą Ameryką, a nawet jeszcze dalej…
Nieco dziwić może jednak sam tytuł, wspomniany w nim bowiem obiekt nie odgrywa żadnej istotnej roli, nie może też pełnić roli nawet i symbolu. Paradoksalnie, znacznie większe znaczenie ma on przy okazji kolejnej odsłony cyklu –
„Szalejących dżokerów” – ale o tym w przyszłości.
Pewną przestrogą dla co mniej refleksyjnych rodziców może być jednak okładka, dość estetyczna, lecz nie da się ukryć, że hołdująca bez jakichkolwiek skrupułów strategii marketingowej sex sells. Niby żadnej nadmiernej „bezpruderyjności” się w niej nie dopatrzymy, jest to jednak tylko sygnał, który ma przyciągnąć, ale też i który winien co niektórych zaalarmować.
„Wieża asów” jest książką udaną, wciągającą, a zarazem dość szybko sycącą – i w tym też momencie ze znakomitym wyczuciem raczącym zakończeniem, trochę przewidywalnym i banalnym, lecz tylko troszkę.
|
Autor: Klemens
|
|
|