Ulice Nowego Jorku eksplodowały radością, gdy nadszedł Dzień Dzikiej Karty, obchodzony corocznie 15 września, by wspominać umarłych i cieszyć się życiem. To dzień fajerwerków, ulicznych festynów, parad, politycznych wieców i bankietów, dzień picia i walk toczonych w zaułkach. Z każdym mijającym rokiem obchody są coraz bardziej szalone i zakrojone na coraz większą skalę. W roku 1986, gdy nadeszła czterdziesta rocznica pojawienia się wirusa, Dzień Dzikiej Karty zapowiadał się lepiej niż kiedykolwiek dotąd. Media i turyści zauważyli w końcu to święto i ruch w barach oraz restauracjach był większy niż kiedykolwiek...
Pod ziemią ukrywa się jednak wypaczony geniusz, który nie dba o radość i świętowanie. Astronoma obchodzi tylko jedno: zniszczenie. Spragniony zemsty na wszystkich asach, którzy go pokonali, Astronom zabija kilku z nich przy pomocy swych sług, którymi są Zgon i Ruletka. Asowie i dżokerzy będą się musieli zjednoczyć, by przetrwać...
Cykl Dzikich kart okazał się dla mnie odświeżającą nowością, choć w oryginale liczącym sobie około trzech dekad. Każda formuła może jednak ulec wyczerpaniu, o ile nie jest rozwijana, lecz tylko powielana. Grzechu tego ustrzegli się jednak liczni (współ)autorzy
„Szalejących dżokerów”.
Inaczej bowiem niźli to było wcześniej, historia opowiadana w dziele wieńczącym trylogię (tudzież triadę, którym to określeniem posługuje się
George R.R. Martin) ma typowo powieściowy kształt, dzieląc się na krótkie fragmenty, opowiadające historię poszczególnych postaci. Gwoli przypomnienia warto wskazać, że wcześniejsze odsłony serii miały postać opowiadań tylko z jednym głównym bohaterem, teraz zaś nie można wskazać żadnego naczelnego.
Dziwić jednak może tytuł samej pozycji, nawiązujący do jednego z klubów ulokowanych w świecie powieści, który jednak w ogóle nie jest miejscem jakichkolwiek zdarzeń. Paradoksalnie, znacznie większa ich część rozgrywa się w Wieży asów, która użyczyła swego tytułu dla
poprzedniczki.
Książka stroni od klasycznego podziału na biel i czerń, choć trochę brakuje jej do pełnego spektrum szarości. Najbardziej niejednoznaczną postacią jest James Spector zwany Zgonem, ale jest on niewiele mniej niż swoistym listkiem figowym, lecz dobry jest i tego rodzaju samotny biały żagiel.
Mało porywający jest też wątek główny, poczucie większego zagrożenia stwarzał Rój z
„Wieży asów”, można odnieść wrażenie, że w tym zakresie zabrakło głębszej refleksji na samym początku. A o tym, że takowa była, najlepiej świadczy wysoce interesujące posłowie wieńczące całość.
„Szalejący dżokerzy” nie są poświęceni w jakikolwiek sposób dżokerom, nieodmiennie ich bohaterami są asy, których postaci tracą jednak nieco na wiarygodności z uwagi na upływ czasu od śmierci Śmiga. Paradoksalnie jednak książka nie traci ani trochę na atrakcyjności, pióra zdolnych autorów pod redakcją
Martina dają bowiem efekt synergii.
|
Autor: Klemens
|
|
|