Rozdział II. Demon Pradawnych
Ranek był zimny. Gęsta mgła unosiła się w powietrzu i ograniczała pole widzenia. Jeźdźcy wstali zziębnięci i poczęli odmawiać modlitwę. Gdy skończyli, dumali, jaka dola ich czeka.
– Niedaleko jest wioska, o pół drogi stąd – Tomasz wskazał ręką na północ. – Tam należy się udać i poprosić mieszkańców o pomoc. Bez przewodnika ciężko przeprawić się bezpiecznie przez puszczę.
Nagle coś się w krzakach poruszyło. Wędrowcy chwycili za broń, ale szybko ją opuścili. Powoli na sztywnych nogach ktoś zbliżał się do nich. Hieronim przeżegnał się. Odetchnął z ulgą. Podczas, gdy byli zajęci modlitwą, jeden z towarzyszy oddalił się niepostrzeżenie. Teraz wracał z grymasem na twarzy.
– Zmora mnie dopadła – oznajmił widząc pytający wzrok druhów. – Trzeba być ostrożniejszym. Zbliżamy się do pogańskiej krainy. W nocy miałem straszny sen. Zgubiłem się w puszczy i nie potrafiłem was odnaleźć… To zły znak.
Złożył ręce do modlitwy i trwał tak przez długi czas, szepcząc chrześcijańskie zaklęcia, walcząc z coraz gorszym przeczuciem.
Słońce już wyjrzało zza chmur, a mgła opadła, zamieniając się w złocistą rosę, gdy wędrowcy ponownie ruszyli ku puszczy.
Nikt nie odpowiedział na pukanie. Zerwał się gwałtowny wicher i niewielkie drzwiczki silnym podmuchem otworzyły się nieznacznie. Nielub wycofał się krok do tyłu, lecz ciekawość przemogła obawy. Rozejrzał się wokoło, czy nie jest obserwowany i mylnie zgadując, że nikt go nie widzi, zajrzał do wnętrza szałasu. Było to jedno pomieszczenie zbudowane w większości z gałęzi, mchu i nawozu. We wnętrzu dopalały się reszki chrustu. Dławiący dym uchodził małym otworem w dachu. W izbie panował mrok, ale gdy Nielub wszedł do środka i jego oczy przyzwyczaiły się do braku światła, zaczął dostrzegać przedmioty znajdujące się w szałasie. Na pierwszy rzut oka rzuciły mu się ogromne zwisające z dachu plecionki z nieznanych mu roślin. Było ich mnóstwo, wiadomo – wiedźma, znachorka. Podszedł bliżej ogniska, które coraz słabiej żarzyło się. Usłyszał pisk i wzdrygnął się. Cisza. Nasłuchiwał uważnie, lecz poza śpiewem ptaków nic nie usłyszał. Tfu, splunął na ubitą ziemię, żeby odpędzić licho.
W kącie izby leżały skóry z różnorakich zwierząt. Dojrzał futra z saren, kity z lisów i bardzo drogie skóry z rysia. Ciekawe, po co Babie tyle skór? – pomyślał.
Ostrożnym krokiem podążał ku wyjściu, wierząc, że Baba nie wróci na czas i nie ukarze go za nieoczekiwane najście. Lepiej poczekać na polanie – dumał. Uchylał drzwiczki, gdy coś zaczepiło o jego włosy. Wzdrygnął się i spojrzał w górę. Zgroza. Upadł na ziemię i szurając nogami zaczął się wycofywać. Nad niechlujnie wykonanymi drzwiczkami znajdował się rząd dokładnie oprawionych głów. Błagalnym wzrokiem patrzyły na niego zasuszone głowy białogłów i mężów. Niczym zahipnotyzowany spojrzał na jedną z nich, należała zapewne do pięknej kobiety. Teraz twarz wykrzywiona w niemym krzyku wyrażała tylko jedno: Uciekaj!
Wycofując się pośpiesznie tyłem niczym rak, nagle zatrzymał się. Coś zimnego dotknęło jego pleców. Obejrzał się za siebie, dostrzegając zdarte sandały i podrapane nogi przybysza. Powiódł wzrokiem ku górze. Napotkał wściekły, okrutny wzrok Baby…
Nadeszło Nowe – opowiadanie
|
|
|
<< poprzednia | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 | następna >>
|